Aż trudno uwierzyć, że to już ostatni, lutowy przegląd tygodnia… Bardzo cieszy mnie ten szybki upływ czasu, nie obrażę się, jeśli marzec też tak szybko minie :).
Aż chciałoby się zapytać… Skąd ten pomysł?
Czy znacie blogerkę, która w momencie kłótni ze swoim partnerem wyciąga telefon i zaczyna nagrywać Insta Stories? Albo opowiada publicznie o nieporozumieniach w swoim związku? Ja nie i nie wydaje mi się, aby taka w ogóle istniała, ponieważ publiczne obgadywanie partnera to jakaś totalna głupota. Dodam, że to podejście u mnie na pewno się nie zmieni, bo granice mojej autentyczności w sieci kończą się tam, gdzie zaczyna się prywatność innej osoby.
I oczywiście, że nie zawsze jest u nas sielanka :). Jesteśmy różnymi ludźmi i często mamy inne poglądy na jakieś sprawy albo swoje, irytujące drugą osobę, nawyki lub słabości. Przykładowo mnie W. doprowadza do szału wieszaniem ubrań na krzesłach, a ja jego wkurzam zostawianiem obierek na blacie. Ja nigdy nie byłam typem kobiety, która w trosce o atmosferę w domu przymyka oko na to, co robi facet. Jestem zwolenniczką oczyszczania tej atmosfery, a to – jak w przyrodzie – najlepiej robi burza ;). I już raz, jak kiedyś żartobliwie wspomniałam pod jakimś zdjęciem, że kłótliwa ze mnie bestia, to ktoś mi walnął psychoanalizę i wywróżył, że mój facet na pewno ze mną nie wytrzyma i znajdzie sobie jakąś spokojniejszą. I cóż, mogę się tylko uśmiechnąć czytając takie słowa…. Nie chcę za bardzo wnikać w historię naszego związku, ale powiem krótko – widziały gały co brały ;). Zanim zaczęliśmy być razem, Wojtek był moim przyjacielem. I już ja się wtedy postarałam, aby poznał najciemniejsze strony mojego charakteru byliśmy jeszcze nastolatkami, ja nie odwzajemniałam jego uczucia, więc robiłam wszystko, aby się odkochał. No cóż, nie wyszło. Kocha mnie od ponad 16 lat, a od ponad 15 znosi mnie na co dzień.
I dużo przez te 15 lat razem przeszliśmy, większe kryzysy też nam się zdarzały. Jednak pomimo braku papierka traktujemy nasz związek jak małżeństwo, dlatego nie rozstaliśmy się przy żadnej z tych okazji. Każdy poważniejszy problem był, jest i będzie przez nas maglowany, dopóki będą emocje i będzie nam na sobie zależało. To nie musi trwać wiecznie, zdaję sobie z tego sprawę. Ale te nieszczęsne problemy ze zlokalizowaniem szafy są dla mnie niczym wobec tego, że W. jest po prostu dobrym człowiekiem i łączą nas podobne poglądy na kluczowe, życiowe sprawy.
Dlatego podsumowując – oczywiście, że nie zawsze jest u nas błogo. Bywają burze, czasami lekko zagrzmi, a czasami przeleci nawałnica z piorunami. I nie bez powodu porównuję to do burzy, bo dokładnie tak, jak w naturze – trwa ona krótko i szybko po niej wychodzi słońce.
Tegoroczny luty nas rozpieszcza, w ubiegłym tygodniu zasmakowaliśmy prawdziwej wiosny.
Ale zima nie powiedziała ostatniego słowa jednego dnia kilkanaście stopni, a drugiego powrót kalesonów i ciepłych kurtek.
Luna jest bardzo spragniona słońca, najchętniej leżakuje tam, gdzie może poczuć się jak w solarium. Wcale się jej nie dziwię!
Ja w tym tygodniu poczułam zastrzyk energii do pracy. Czuję, że wreszcie zaczynam wybudzać się z zimowego snu. Udało mi się zaliczyć też kilka fajnych spotkań, np. to z Pauliną:
Albo z Kasią, Fabem i Kajtkiem, ale tu się nie popisałam i nie zrobiłam zdjęcia
Było i totalnie przypadkowe spotkanie z drugą Kasią przy okazji naszej niedzielnej wizyty u piesełków.
A skoro jesteśmy przy piesełkach, to u Luny oczywiście wszystko po staremu, nadal jest rozpieszczoną jedynaczką.
Jeśli chodzi o jedzenie, to obiady jadłam ostatnio głównie na mieście, ale dzięki temu przybyły mi dwa nowe miejsca do wpisu o wege Warszawie. Jeszcze jedno i powstanie kolejny wpis :).
Przypominam o kodzie rabatowym -100 zł na wyciskarkę 4Swiss. Pamiętam, że jestem Wam winna filmik, jak zrobić tofu, ale zabiorę się za to, jak tylko kupię soję.
W ostatnich dniach pracowałam nad bardzo wyczerpującym wpisem – analizą składów past kanapkowych. Już myślałam, że go skończyłam, ale niedzielne zakupy w Leclercu przyniosły mi kolejne odkrycia…
Z aktywnością było u mnie w tym tygodniu nienajlepiej. Ostatnio na rozgrzewce przed tańcem naciągnęłam sobie coś w nodze… To moja standardowa kontuzja, w domu i na jodze bardzo pilnuję, aby nie rozciągnąć się o ten centymetr za daleko, ale na rozgrzewce przed tańcem zawsze mnie ponosi, mniej słucham swojego ciała… No i potem mam za swoje. Dlatego moją główną aktywnością było chodzenie, odrobina domowego tańca i trochę zabawy na chuście (czym tylko pogorszyłam sytuację ;)).
Co tu dużo mówić, ten film oddaje mój pogląd na jedzenie mięsa. Jeszcze naprawdę pół biedy, gdyby to się tak odbywało, bo rzeczywistość jest o wiele bardziej okrutna i przerażająca.
100 najczęściej popełnianych w internecie błędów językowych.
Co dziwi Hiszpanów w Polsce i Polakach?