Jestem kobietą pozbawioną jakiegokolwiek zamiłowania do rzeczy i zachowań uważanych za romantyczne. Dostając kwiaty myślę sobie “fajnie, dzięki, ale nie zapomnij tego podlewać”. Kolacja przy świecach? Spoko, lubię świece, ładnie wychodzą na zdjęciach, ale żeby to dodawało magii chwili? Oglądając w sieci filmiki z jakichś głośnych zaręczyn czuję się bardziej zażenowana niż wzruszona. Czy zawsze tak było? Nie. Jeszcze jakieś 7 lat temu myśląc o przyszłości widziałam w niej m.in. białą suknię i pierwszy weselny taniec do jakiejś “naszej” piosenki. Od kilku lat się z tego śmieję. Naprawdę, miałam takie marzenia? Naprawdę byłam bliska ich realizacji? Co się zmieniło?
Zachęcam Was dzisiaj do dyskusji na temat ślubów i nieformalnych związków partnerskich. Po której stronie mocy jesteście?
Co za lipa – nawet nie mogłam zrobić sobie odpowiedniego zdjęcia do tego wpisu, bo zaręczynowo wyglądających pierścionków nawet nie mam w swojej kolekcji, moje poglądy przekładają się na mój gust ;).
Więc co się u mnie zmieniło?
Życie wywróciło do góry nogami moje poglądy. Przestałam wierzyć w miłość do końca życia, przez 10 lat związku na własnej skórze przekonałam się, że trzeba się zmierzyć z bardzo różnymi problemami, że związek nie jest czymś wiecznym co będzie trwać mimo wszystko. Że miłość pomiędzy kobietą a mężczyzną nie jest bezwarunkowa tak jak na przykład miłość rodziców do dziecka. Że kiedyś może przyjść moment, w którym lepiej się rozejść niż dalej być razem. I co najważniejsze – że żaden papier tego wszystkiego nie zmieni. Ksiądz albo urzędnik to nie czarodziej, który machnie różdżką i sprawi, że będziemy się kochać już zawsze i przetrwamy wszystko. Chociaż wielu osobom wydaje się, że ten papierek to już taka dożywotnia gwarancja, że teraz to już nie trzeba nad związkiem pracować. Że kawałek złota na serdecznym palcu odstraszy ewentualnych konkurentów. Zaklepane, oznakowane, to teraz tylko żyć długo i szczęśliwie do grobowej deski.
A tak naprawdę nic się nie zmienia. A “do końca życia” czasami zostaje nam naprawdę dużo czasu i przez ten czas może się wydarzyć wiele rzeczy. Może, ale oczywiście nie musi.
Co mówią statystyki?
Przyglądam się statystykom. Nie tylko tym o których trąbi się w mediach, ale również tym z mojego bliskiego otoczenia. Byłam w życiu na 7 ślubach. I z perspektywy czasu widzę, że 2 z tych małżeństw są dawno po rozwodzie, 2 w trakcie rozwodu/separacji (nie mieszkają razem), 1 jest szczęśliwe od ponad 3 lat, a 2 pozostałe to śluby z 2013 roku, więc za wcześnie aby oceniać, ale oczywiście życzę im aby pozostali po tej pozytywnej stronie statystyk ;). Generalnie jednak – nie wygląda to najlepiej. I ja naprawdę znam ten argument, że nie ma co patrzeć na innych, że samemu trzeba zrobić wszystko aby przejść przez całe życie z tą jedną ukochaną osobą u boku, ale… Czy na pewno dla każdego to jest najlepsze? Jestem za tym, aby nie traktować ślubu i miłości aż do śmierci jako jedynej słusznej drogi. To nie tragedia kiedy w wieku 40 lat rozleci Ci się wieloletni związek i będziesz zaczynać od nowa… Zakochać się można zawsze, w każdym wieku i każda z tych miłości może być wspaniała, nawet jeśli nie będzie do grobowej deski.
A propos grobowej deski…
Kościół wymaga od nas przysięgi “do końca życia”. Tym samym całkowicie zniechęcając wielu wierzących (w tym mnie) do brania ślubu kościelnego. Ja nie wiem co się wydarzy za miesiąc, za rok… Więc jak mam przysięgać coś “dopóki śmierć nas nie rozłączy”? No way, nie będę hipokrytką i nie powiem czegoś, z czym się nie zgadzam. I to już tak abstrahując od tego, że na chwilę obecną autentycznie wzdrygam się na myśl o takim ślubie jako o całej ceremonii.
I tu zaznaczę – wiem, że mnóstwo osób biorących ślub kościelny czuje słowa tej przysięgi. Nie neguję tego w żaden sposób, a takie osoby podziwiam, może nawet zazdroszczę im tej silnej wiary i … optymizmu?
Presja otoczenia
W mojej rodzinie nie brakuje osób, które potępiają moje podejście do sprawy. Boli je moje życie “nie po Bożemu” i mają problem z jego akceptacją. I co najgorsze – nakręcają moją mamę, która przez takie głupie gadki zaczyna się przejmować moim odbiegającym od “jedynego właściwego” szablonu życiem. Zastanawiam się – czy ci ludzie naprawdę myślą, że ja zrobię coś wbrew sobie, byle tylko ich usatysfakcjonować? To tak niedorzeczne, że nawet nie ma co się na ten temat rozpisywać.
Ślub cywilny?
Jest spoko. Słowa przysięgi są jak najbardziej do zaakceptowania. Ceremonia trwająca 10 minut też ujdzie. Czas organizacji – chyba w miesiąc można się wyrobić. A jak małżeństwo okaże się pomyłką – można je bez większego bólu rozwiązać i nigdzie nie jesteśmy wpisani już do końca życia jako żona swojego ex-a.
I podsumowując…
Nie jestem zgorzkniała, bo ktoś mnie skrzywdził a moim celem życiowym jest zmiana partnera co kilka lat ;). Te poglądy towarzyszą mi już od dłuższego czasu i nie miały one destrukcyjnego wpływu na mój związek. I absolutnie nie wykluczam tego, że sama też będę “aż do śmierci” z jednym człowiekiem. Mogę się starać aby tak było, ale pewnych rzeczy nie jestem w stanie przewidzieć. Myślę, że rozumiecie mój przekaz, więc nie będę się bardziej rozpisywać 🙂 czekam teraz na Wasze opinie! Powiedzcie dlaczego bierzecie ślub, albo dlaczego go nie bierzecie 🙂
*Starą panną jestem w oczach niektórych moich cioć i wujków 😉 we własnych już niekoniecznie – wychodzę raczej z założenia, że na ten tytuł zasłużę dopiero gdzieś w wieku 70 lat 😉