Zastanawialiście się kiedyś ile czasu zajmuje prowadzenie bloga? Wiadomo, że blog blogowi nierówny, ale powiedzmy, że takiego jak mój. 3-5 wpisów tygodniowo, niektóre typowo lifestylowe, inne bardziej wymagające. Jakiś czas temu poruszyłam ten temat w newsletterze, a dziś zamierzam rozebrać go na części pierwsze. Ostrzegam, że ten post zanudzi osoby niezainteresowane tym tematem, więc spokojnie mogą sobie go odpuścić.
Pozostałych zachęcam do zrobienia sobie herbatki lub lemoniady i zapraszam do lektury.
Na wstępie muszę zaznaczyć, że w poście tym nie chodzi o żalenie się, jaka to praca blogera jest ciężka. Absolutnie nie jest. Czasochłonna tak, ale na pewno nie ciężka. Chcę pokazać potencjalnym blogerom i Wam czytelnikom, jak to wygląda od kuchni… Ale pamiętajcie, że większość blogerów powie Wam to samo – to bardzo przyjemna i satysfakcjonująca praca. Na końcu napiszę dlaczego.
Tworzenie treści na bloga
Zacznijmy od tego, co jest najbardziej oczywiste – blog nie istnieje bez treści. Dla osób patrzących z zewnątrz, to główne zadanie blogera, ale tak naprawdę to tylko wierzchołek góry lodowej. Na przygotowanie treści na bloga składają się następujące elementy:
- pomysł
- research, czasami wymaga on zapoznania się z badaniami naukowymi, a czasami przeczytania jakiejś książki
- no właśnie a propos książek – zdarza mi się czytać jakieś książki tylko ze względu na bloga, bo prywatnie ich nie potrzebuję, ale chcę sprawdzić, czy są warte polecenia. Przyjmuję więc trochę książek od wydawnictw, ale nie wszystkie Wam pokazuję
- napisanie artykułu
- zrobienie zdjęć, lub chociaż jednego zdjęcia głównego, następnie obrobienie tych fotek… Czasami da się wykorzystać jakąś starą fotkę :).
- odpowiednie przygotowanie tekstu do publikacji – formatowanie go, dodanie linków, przeczytanie kilka razy w celu wyłapania ewentualnych błędów
- przygotowanie posta pod kątem SEO – nie przy wszystkich wpisach ma to sens, przy lifestylowych jest wręcz zbędne, natomiast przydaje się przy przepisach i innych postach poruszających tematykę żywieniową lub podróżniczą
- udostępnianie opublikowanego tekstu w social media i ewentualne inne działania marketingowe
- w przypadku postów z przepisami dochodzi oczywiście gotowanie
- a w przypadku przeglądów tygodnia lub relacji z podróży to tak naprawdę życie z aparatem w dłoni 😉 oczywiście przesadzam, ale jednak zdarza mi się robić jakieś zdjęcia tylko po to, aby mieć co wrzucić do przeglądu tygodnia. Do rodzinnego albumu nie są mi potrzebne fotki nóg w sportowych butach albo na rowerze. Chcąc promować zdrowy styl życia sama muszę pokazywać jak żyję, dlatego uwieczniam takie chwile i te fotki stanowią nieodłączny element mojej internetowej działalności
Niektórzy blogerzy zatrudniają kogoś do robienia zdjęć, publikacji postów, obsługi technicznej bloga, albo np. do korekty tekstu, więc odpadają im te elementy. Ba, niektórzy zatrudniają nawet ghost writerów, którzy tworzą wszystkie treści za nich. To typowe w szczególności przy blogach celebrytów. Sama miałam propozycję prowadzenia jako ghost writer bloga pewnej pani znanej z TV, ale nie przyjęłam jej, bo nie była to moja tematyka. Poleciłam wtedy kogoś innego do prowadzenia tego bloga, a później ubawiłam się, jak przy okazji jakiejś rocznicy ta celebrytka dziękowała czytelnikom za energię, jaką jej dają i dzięki której ona może dla nich pisać :D. No ale żeby była jasność – ja ghost writera nie mam, dla mnie to się kłóci z założeniami blogowania. Sama zajmuję się wszystkim, bo po prostu to lubię, a blog jest przede wszystkim moim hobby. Nie widzę jednak nic złego w przekazywaniu pewnych zadań korektorce lub wirtualnej asystentce. Ja korzystam z czyjejś pomocy tylko przy bardziej zaawansowanych problemach technicznych.
Podsumowując ten etap – przygotowanie niektórych wpisów zajmuje ok. 2 godziny, a innych nawet kilkanaście godzin. W jednym tygodniu na przygotowanie wpisów poświęcam więc ok. 10 godzin, a w innym to może być nawet 40 godzin.
Marketing blogowych postów
To jest część, która u mnie najbardziej kuleje (wiadomo, szewc bez butów chodzi), ale wiem, że niektórzy blogerzy poświęcają na nią dużo czasu. I słusznie! Naprawdę trudno jest się przebić przez to zalewające internet morze treści. Coraz więcej osób próbuje to robić za pomocą clickbaitów i sądząc po efektach – świetnie im się to udaje, ale odbywa się to kosztem treści z normalnymi tytułami. Nie chcę tego oceniać, niech każdy robi to, co jest zgodne z jego przekonaniami, ale sama nie jestem gotowa na ten rodzaj marketingu. Idąc tym tropem ten post powinien nosić tytuł “Zajmuje jej to kilkadziesiąt godzin tygodniowo! Sprawdź, co z tego ma!”. No wybaczcie, nie czuję tego.
Mój marketing zazwyczaj ogranicza się do udostępnienia posta na Facebooku, czasami też informuję o nim na Instagramie, a wpisy z przepisami przypinam na tablicach inspiracji.
Ach, no i do marketingu można zaliczyć gościnne wypowiedzi w innych miejscach w sieci i udzielanie wywiadów, również wizyty w tradycyjnych mediach.
Podsumowując – taki “codzienny” marketing zajmuje mi mało czasu i w sumie jest to może godzina lub dwie tygodniowo. Czasami, kiedy np. piszę posty gościnne, czas ten rozszerza się do kilkunastu godzin.
Obsługa techniczna bloga
Ta składa się na obsługę bieżącą + robienie porządków. W wielu moich staaaaarych postach brakuje zdjęcia wyróżniającego, więc stopniowo, systematycznie staram się je dodawać. Swego czasu poświęcałam na to ok. pół godziny dziennie i wtedy udało mi się dużo naprawić. Wciąż jednak wiele pracy przede mną. Raz na jakiś czas przeglądam też stare posty i ukrywam niektóre z nich. Obrywa się tym, które odbiegają od moich obecnych standardów jakości, albo pod którymi już się nie podpisuję. Prowadzę tego bloga od ponad 4 lat, a moje podejście do zdrowego odżywiania cały czas ewoluuje.
Trudno mi określić w skali tygodnia czas poświęcany na obsługę techniczną, bo czasami jest to kilkanaście godzin, a czasami tylko godzina.
Kontakt z czytelnikami
To kolejny ważny element, bez którego blog nie byłby blogiem. Aktualnie mam do ogarnięcia sporo miejsc, w których pozostawiacie po sobie jakiś ślad, często w postaci jakichś pytań, na które zawsze staram się odpowiedzieć. Są to:
- skrzynka mailowa
- komentarze na blogu
- komentarze na Facebooku (blogowy + ZdrowoMania)
- wiadomości prywatne na Facebooku (blogowy + ZdrowoMania)
- komentarze na Instagramie
- wiadomości prywatne na Instagramie
- komentarze na YouTube (blogowy kanał + ZdrowoMania)
- wiadomości prywatne na YouTube (blogowy kanał + ZdrowoMania) – to najgorsza możliwa forma kontaktu, bo przez długi czas w ogóle do nich nie zaglądałam i nadal robię to rzadko. Nie przychodzą mi żadne powiadomienia o tych wiadomości i czasem odkrywam tam coś po kilku miesiącach :O
Komentarzy w social media nie ma w sumie aż tak wiele, ale wiadomości prywatnych dostaję całkiem sporo. Czasami są to długie wiadomości z podziękowaniami i Waszymi historiami, a czasami prosicie mnie tylko o namiary na endokrynologa/ortodontę/weterynarza itp. Staram się odpisywać na wszystkie wiadomości, ale mimo to czasami coś mi umknie, za co przepraszam. Zapewniam też, że wszystkie wiadomości i komentarze czytam i jestem za nie wdzięczna, choć nie zawsze je lajkuję/serduszkuję/cokolwiek. Ta część blogowania w podsumowaniu zajmuje mi od kilku do kilkunastu godzin tygodniowo.
Blogowe współprace
Tygodniowo otrzymuję ok. kilkanaście propozycji współpracy. 90% z nich niestety zupełnie mnie nie przekonuje, ale na nie też staram się odpisywać (choć nie zawsze mi się to udaje). Pozostałe 10% to maile, nad którymi warto się pochylić. Kiedy propozycja jest ciekawa i dopasowana do bloga, staram się dokładnie przemyśleć, co mogłabym zrobić dla danej marki, aby spełniło to swoją funkcję marketingową, a jednocześnie wniosło jakąś wartość na bloga. Bywa, że siedzę nad taką prezentacją przez kilka godzin, ale ostatecznie zostaje ona odrzucona ze względu na cenę, statystyki bloga lub odmienną wizję. Niestety wciąż niektórzy oczekują, że wkleję na blogu jakiś ich gotowy tekst marketingowy i podpiszę się pod nim własnym nazwiskiem. I tu znowu – nie na tym polega blogowanie.
Ostatecznie w życie wchodzi max. 5% z proponowanych mi współprac i wtedy zaczyna się kolejny etap działań, czyli dopinanie szczegółów, opracowywanie umowy, akceptacja wpisu itp. To czasami idzie bardzo sprawnie, a czasami trwa tygodniami. W dodatku bywa, że na ostatniej prostej klient się wycofuje, bo jestem w jakiejś kwestii nieugięta, albo nagle “jednak nie ma budżetu”. Powstrzymam się od dalszego komentarza ;).
W każdym razie ta część blogowania też zajmuje od kilku do kilkunastu godzin tygodniowo.
Newsletter
Długo wzbraniałam się przed startem newslettera, bo obawiałam się, że pochłonie on dużo czasu. I faktycznie okazało się to bardzo angażującym zajęciem, ale absolutnie nie żałuję tej decyzji. Przygotowanie newslettera zajmuje mi zazwyczaj cały dzień roboczy, a czasami nawet dłużej. Bywa też, że rozkładam sobie tę pracę na kilka dni. Newsletter najpierw trzeba napisać, a potem ubrać go w te wszystkie ramki, obrazki, linki itp.
Niestety często jest tak, że newsletter do Was nie dochodzi. Niektórym pomogło dodanie mojego adresu do zaufanych, a u innych nawet to nie zadziałało. Będę jeszcze walczyć z tym problemem, a póki co po każdej wysyłce ok. kilkanaście osób prosi mnie o przesłanie newslettera i na każdą taką wiadomość odpowiadam. Tu mała prośba – róbcie to w miejscach, gdzie mogę od razu przesłać Wam ten PDF, czyli w mailu lub w wiadomości prywatnej na FB. Nie w komentarzach i nie w PW na Instagramie. Będę wdzięczna :).
Po wysyłce zazwyczaj dostaję od Was sporo wiadomości i też staram się na wszystkie odpisywać. Chyba, że naprawdę nie mam do czego się odnieść w danym mailu, wtedy zdarza mi się odpuszczać. Ale zazwyczaj jest tak, że w dniu po wysyłce poświęcam kilka godzin na odpisywanie na maile. Bardzo to lubię, więc nie rezygnujcie z odpisywania na mój newsletter z obawy przed dołożeniem mi pracy :).
Czyli znowu podsumowując – praca nad newsletterem zajmuje w sumie kilkanaście godzin co 2 tygodnie.
Instagram i Facebook
Na moim instagramie panuje totalny luz, więc nie mam tam wiele pracy. Nie stylizuję zdjęć (poza niektórymi kulinarnymi), zazwyczaj wrzucam fotki ze swojej codzienności i robię to na spontanie. Nie mam żadnego planu publikacji, ani nic z tych rzeczy. Jestem aktywna na Insta Stories, bo tam spotykam się ze sporym odzewem z Waszej strony i to sprawia, że mi się chce ;).
Raz w tygodniu publikuję filmik w ramach tanecznej soboty. Jej nagranie zajmuje mi zazwyczaj około 2 godziny. Najpierw tańczę dla siebie, na rozgrzewkę i w celu wyczucia wybranych piosenek. Później nagrywam kilkanaście fragmentów, z których ostatecznie wybieram 3-4 i montuję je w 1-minutowy filmik, który wrzucam na IG. Całość zajmuje ok. 3 godziny.
Raz na dwa tygodnie organizuję godzinny LIVE na Instagramie. Bardzo lubię te spotkania z Wami. Są dość kameralne, bo zazwyczaj w jednym momencie jest ok. 70 osób, z czego aktywnie udziela się pewnie mniej niż połowa, ale jest to dla mnie zrozumiałe – sama najczęściej oglądam live’y jako tło do jakiejś czynności i nie mam możliwości udzielania się na nich.
Na Facebooku dodaję głównie informacje o nowych postach. Niestety to medium nie jest dla mnie zbyt łaskawe, jeśli chodzi o zasięgi. W sumie wiem, z czego to wynika i dlatego tak bardzo nie chce mi się kopać z koniem 😉 traktuję FB nieco po macoszemu, ale mam ambicje, aby w końcu je ogarnąć.
Ogólnie praca nad mediami społecznościowymi zajmuje mi tygodniowo max 4-5 godzin.
Dużo tego?
Uzbierał się z tego prawie cały etat, nie? Oczywiście to, co napisałam powyżej odnosi się tylko do bloga, bo prowadzenie dwóch kanałów na YouTube to jeszcze inna bajka. Dlatego zawsze powtarzam, że nie byłabym w stanie blogować na takim poziomie jak teraz, gdybym pracowała na etacie. To nie byłoby realne. Faktem jest też, że aktualnie moja działalność internetowa pochłania mi jakieś 90% mojego życia nie-prywatnego, czyli nazwijmy to zawodowego. Pozostałe 10% to zlecenia z branży marketingowej, z których tak naprawdę się utrzymuję. Na chwilę obecną, przy moim podejściu do współprac, niestety nie jestem w stanie utrzymać się z bloga (choć bardzo bym chciała!). Nie w każdym miesiącu mam jakąś współpracę, więc blog nie zarabia nawet na ZUS. Testuję inne formy zarabiania (np. afiliację), ale przy mojej tematyce nie jest to najlepsze źródło dochodu, bo okazji do zostawiania linków jest niewiele, a prowizje są tak małe, że w żadnym programie nie przekroczyłam jeszcze nawet progu wypłaty.
No dobra, więc może czas odpowiedzieć na to pytanie, które pojawiłoby się w moim clickbaicie: CO ONA Z TEGO MA?
Mam Was. Jakkolwiek górnolotnie by to nie zabrzmiało – nagrodą za cały ten czas poświęcony na blogowanie, jest dla mnie Wasza społeczność. Na bloga wchodzi w miesiącu kilkadziesiąt tysięcy użytkowników, ale najcenniejsi są dla mnie ci, którzy dają się poznać jako ludzie z krwi i kości. Ci komentujący, zostawiający jakikolwiek znak pod moimi postami, choćby to był zwykły lajk na Facebooku czy serduszko na Instagramie. Kiedy dostaję od Was wiadomości, że kupiliście coś z mojego polecenia, lub zrobiliście coś pod wpływem bloga i jesteście z tego zadowoleni, to jest dla mnie najważniejszą nagrodą. Feedback od czytelników jest dla blogera najcenniejszym wynagrodzeniem.
Jak możesz wspierać ulubionych blogerów?
Czasami też pytacie mnie, jak możecie mi się za coś odwdzięczyć. Proponujecie np., że mogę skorzystać za darmo z usług, jakie świadczycie zawodowo. To bardzo miłe, ale dla mnie nieco niezręczne, dlatego nie chcę z tego korzystać. Przy okazji dzisiejszego posta postanowiłam podpowiedzieć życzliwym osobom, jak mogą pomagać ulubionym blogerom. Często nie wymaga to żadnego wysiłku i nakładów finansowych:
- możesz klikać lajki i serduszka pod naszymi postami na Facebooku i Instagramie. To dla nas nie tylko informacja, że coś Ci się podoba. W ten sposób pomagasz nam walczyć algorytmami FB i IG, czyli wspierasz zasięg naszych treści.
- zawsze mile widziane jest udostępnianie artykułów, które Twoim zdaniem są pomocne, lub komuś mogą się spodobać. Jeśli np. administrujesz jakąś stroną na FB i tam tematycznie pasuje jakiś post, również możesz go udostępnić. Każda taka wzmianka jest cenna.
- możesz robić zakupy przez nasze linki afiliacyjne. U siebie mogę polecić Ci pasaż, do którego trafisz przez górne menu bloga (zakładka ZAKUPY). Trafiając tamtędy do różnych sklepów i robiąc w nich zakupy sprawisz, że dostanę niewielką prowizję od transakcji. Naprawdę symboliczną, ale ziarnko do ziarnka… W moim pasażu znajdują się produkty powiązane ze zdrowym stylem życia, więc może coś Ci się przyda :).
- możesz oznaczyć mnie na Instagramie, kiedy dodajesz zdjęcie obrazujące np. przepis z mojego bloga, wizytę w polecanym przeze mnie miejscu lub fotkę z jogi, do której być może Cię zainspirowałam. To dla mnie dowód na to, o czym wspomniałam wcześniej – że to co robię ma sens i że się przydaje. Idąc w ślady kilku innych blogerek chcę mieć swój hashtag na Instagramie i ogólnie w social media, pod którym znajdę Wasze zdjęcia nawiązujące do mojego bloga. Długo nad nim myślałam, chciałam aby nie był zbyt długi i aby zawierał nazwę bloga w całości… Ostatecznie stanęło na #lifemanagerkainspiruje. Będę wdzięczna i bardzo szczęśliwa, jeśli ten hashtag się przyjmie i rozrośnie 🙂 Możecie go dodać teraz nawet do starych postów. A ja będę na niego zerkać w kryzysowych chwilach ;).
Dobra, chyba już naprawdę wystarczy :). Blogowanie wymaga olbrzymiego nakładu energii, ale odzew od Was sprawia, że wraca ona do nas ze zdwojoną siłą. To również dzięki Wam, chce nam się ciągle robić zdjęcia, szukać nowych przepisów, dzielić się fajnymi odkryciami i po prostu tworzyć dla Was treści. Pamiętajcie o tym i jak najczęściej pokazujcie nam, że nie jesteście tylko słupkami i cyferkami w Google Analytics.
I dziękuję Wam za to, że jesteście! I że jesteście tak mądrymi i kulturalnymi ludźmi, szanującymi moją prywatność i wspierającymi mnie. Gdyby nie Wy, oczywiście nie byłoby tego bloga. I jako że w ramach podziękowań lubię czasami coś Wam podarować, znowu będę miała dla Was kilka książek do rozdania, w najbliższym lub kolejnym newsletterze. Do przeczytania!