W styczniu mój blog obchodzi urodziny. Co roku staram się jakoś celebrować ten czas i już trzeci rok z rzędu podjęłam się wyzwania codziennego pisania postów. Zawsze jest to dla mnie ciekawym i rozwojowym doświadczeniem, o którym moim zdaniem warto napisać coś więcej. Być może post ten będzie przydatny tylko dla osób prowadzących bloga, ale to nic, inni po prostu go nie przeczytają 😉
W swoim blogowaniu cały czas zmagam się z jednym, sporym problemem. Brakiem realizacji moich pomysłów. I ciągle, ale to ciągle dochodzi do tego, że ktoś realizuje mój pomysł szybciej niż ja. Oczywiście nie chodzi o to, że ktoś mi go kradnie, bo ta osoba nawet ich nie widziała 😀 ale wierzcie mi, ja zapisuję sobie jakieś pomysły w szkicach (mam ich ponad 100), a potem posty o identycznych tytułach widzę u innych. Nawet sobie nie wyobrażacie, jakie to frustrujące, ale oczywiście pretensje mogę mieć tylko do siebie. Ja odkładam coś na wieczne nigdy, a inni działają. W sumie trochę tego zazdroszczę osobom, które traktują swoje blogi jak pracę i biznes – mają większą motywację do wdrażania w życie swoich pomysłów. Dlatego ten jeden raz w roku, właśnie w styczniu, zawieszam lub wyciszam inne swoje działania zawodowe i zajmuję się blogiem. Jakie są efekty i jak mi to idzie? O tym w dzisiejszym wpisie 🙂
Czy trudno było pisać codziennie?
I tak i nie. Pisanie 6 dni w tygodniu (bo dodawałam posty od poniedziałku do piątku + w miarę możliwości przeglądy tygodnia w niedzielę) jest bardzo wymagające i pewnie tylko blogerzy wiedzą, o czym teraz mówię. Absolutnie nie odczułam, żebym miała w tym okresie urlop, a nawet wręcz przeciwnie – miałam dużo pracy i często siedziałam przed komputerem do późna. Pamiętajmy, że to co widać na blogu, to tylko wierzchołek góry lodowej.
A co z weną? Pamiętam, że rok temu było trudniej i że bywały dni, kiedy musiałam się zmuszać do pisania. Zazwyczaj w swoim blogowaniu wyznaję zasadę, że piszę tylko wtedy, kiedy mam wenę. Średnio raz na kwartał mam jej totalny kryzys i wtedy blog leży i kwiczy… Gdyby kiedyś mój kryzys przypadł na styczeń, to miałabym przerąbane ;). Ale w tym roku codzienne pisanie przychodziło mi naprawdę łatwo i nie brakowało mi ani pomysłów, ani weny. Może dlatego, że faktycznie nie miałam w tym miesiącu żadnych innych zobowiązań zawodowych i co za tym idzie miałam czas i czysty umysł… Niestety tak się złożyło, że w styczniu nie zaakceptowałam też żadnej propozycji współpracy i co za tym idzie – nie zarobiłam na blogu ani grosza. Dlatego kończę ten miesiąc na minusie, ale z dużą satysfakcją, bo to Czytelnicy byli dla mnie największą siłą napędową (za co bardzo dziękuję <3).
Co mi dało wyzwanie codziennego pisania?
Przede wszystkim znowu doceniłam moc deadline’u. W moim przypadku nie ma lepszego motywatora do działania! Świetnie pracuje mi się pod presją czasu i dobrze czasami wykorzystać to w pracy nad blogiem. Na co dzień zawsze jest on gdzieś dalej na liście priorytetów i przez to wiecznie odkładam niektóre rzeczy na później. A to przygotowanie sobie harmonogramu wpisów spowodowało, że czułam się zmotywowana do wyciągania ich ze szkiców i dokańczania. Bardzo bym chciała podtrzymać ten system działania w lutym, kiedy już na pewno nie będę pisać codziennie, ale nadal chciałabym robić to często.
A czy czytelnicy lubią codzienne publikowanie nowych postów?
To już pytanie do moich Czytelników 😉 zdania z pewnością są podzielone, jak ze wszystkim. Ja spotkałam się z różnym odzewem. W większości był on pozytywny, to znaczy sporo osób pisało, że codziennie po południu wyczekuje nowego wpisu. Ale jedna osoba gdzieś wspomniała, że nie wyrabia się z codziennym czytaniem. Przyznam, że to, co mnie nieustannie zaskakuje, to to, że są osoby, które faktycznie czytają każdy post, bez względu na to, o czym on będzie. To jest BARDZO miłe i bardzo to podziwiam i doceniam… Ale też doskonale rozumiem, że większość osób czyta tylko to, co ich dotyczy lub interesuje. I dla nich taka codzienna pisanina nie powinna być męcząca.
Jestem ciekawa, czy czyta mnie teraz ktoś, kto też podjął kiedyś takie wyzwanie i jakie ma w związku z tym odczucia…?
I na koniec ogłoszenie parafialne – jako że musiałam już wrócić do swoich zleceń zawodowych, jestem w tym tygodniu w niedoczasie i istnieje ryzyko, że ostatniego dnia wyzwania polegnę ;). Ale nawet jeśli tak będzie, to w czwartek z pewnością na blogu pojawi się nowy przepis, a w piątek… Zupełnie nowe wyzwanie na luty! Dla mnie i dla Was. Mam nadzieję, że nie możecie się już doczekać 😉