Nie pamiętam już w jakim wieku zaczęłam się malować. Na pewno było to wcześnie, bo przez problemy z cerą szybko poczułam potrzebę stosowania kamuflażu i odwracania uwagi od moich niedoskonałości. W tym celu nie tylko smarowałam skórę podkładem, ale i dość mocno malowałam oczy, aby to one grały pierwsze skrzypce na mojej twarzy. Byłam wtedy bardzo zakompleksiona, co trwało dosłownie latami. Nawet kiedy brałam antybiotyki, dzięki którym trądzik znikał, cały czas nie akceptowałam siebie bez makijażu… I choć brzmi to jak typowe “problemy pierwszego świata”, wiem, że wiele kobiet nawet w dorosłym życiu zmaga się z brakiem akceptacji swojego naturalnego wyglądu. Zainspirowana wiadomością prywatną, jaką dostałam kilka miesięcy temu, postanowiłam napisać ten post.
Po wielu latach walki z trądzikiem, a potem też z bliznami po nim wiem już, że moja skóra nigdy nie będzie idealna. To skutek popełnionych po drodze błędów, ale też moich oporów przed wykonywaniem bardziej inwazyjnych zabiegów. Na szczęście w pewnym momencie dotarło do mnie wszystko to, o czym napiszę w dzisiejszym wpisie. Mam nadzieję, że moje doświadczenia pomogą innym kobietom spojrzeć na siebie przychylniejszym okiem i nieco wyluzować w kwestii swojego wyglądu. Podkreślam, że piszę to z perspektywy osoby, której skóra jest daleka od ideału.
Zanim przejdę do opisu moich doświadczeń, przedstawię Wam wybranego przeze mnie partnera dzisiejszego wpisu, którym jest marka Fridge by Yde. To pierwsza marka kosmetyczna, z którą zdecydowałam się współpracować, choć na mojej skrzynce mailowej nie brakowało takich propozycji. A dlaczego padło akurat na kosmetyki z lodówki? Przede wszystkim dlatego, że marka ta jako jedyna dała mi czas, którego potrzebowałam, aby rzeczywiście przetestować jej kosmetyki. Mam problematyczną skórę i większość kremów przynosi mi więcej szkody niż pożytku. Marka Fridge odezwała się do mnie z propozycją współpracy grubo ponad rok temu i zaakceptowała moje wymagania pt. “potrzebuję czasu na testy”. Pozwolono mi dobrze zapoznać się z dobranymi dla mnie produktami, jednocześnie nie naciskając na publikacje w mediach społecznościowych, czy na komercyjną współpracę na blogu. Dopiero ja, kiedy w mojej głowie zakiełkował pomysł na ten post, pomyślałam, że Fridge będzie dla niego idealnym partnerem i odezwałam się do marki z propozycją współpracy.
To tyle, jeśli chodzi o kulisy, natomiast najważniejsze, co musicie wiedzieć o Fridge, to że to kosmetyki z dobrym i bogatym składem, nietestowane na zwierzętach, pakowane w dużej mierze w szkło, bez konserwantów, które bardzo dobrze sprawdziły się na mojej problematycznej skórze. I tutaj wielkie podziękowania dla Moniki z Fridge, bo świetnie dobrała dla mnie odpowiednie produkty. Opisałam Jej moją skórę i jeśli co do jakiegoś kremu miała wątpliwości, czy nie okaże się dla mnie zbyt bogaty, dawała mi tylko jego próbkę (i tu faktycznie zdarzało się, że jakiś krem był dla mojej problematycznej skóry za ciężki). Kosmetyki pełnowymiarowe natomiast zawsze były strzałem w dziesiątkę. Jeśli ktoś ma skłonności do zapychania, śmiało mogę mu polecić kremy:
Wszystkie bardzo fajnie odżywiały i nawilżały moją odwodnioną skórę, jednocześnie nie powodując wyprysków.
To, że kremy z powodu naturalnego składu nie należą do najtańszych i mają dość krótki termin przydatności, okazało się dla mnie wielkim plusem – to podczas używania kremów Fridge wyrobiłam sobie nawyk kremowania twarzy codziennie, rano i wieczorem (a musicie wiedzieć, że to u mnie nie lada wyczyn, bo w kwestiach pielęgnacyjnych mam wielki problem z systematycznością). Dzięki temu krem nigdy mi się nie zmarnował, kończę opakowania właśnie w okolicy terminu przydatności.
P.s. Przy okazji – w okresie przedświątecznym w sklepie Fridge możecie znaleźć zestawy świąteczne – na prezent dla kogoś bliskiego lub dla samego siebie. W zestawie pojedyncze kosmetyki mają korzystniejszą cenę
Jak polubić siebie bez makijażu?
W robieniu makijażu nie ma nic złego, o ile jest on dla nas przyjemnością, a nie wewnętrznym przymusem – czymś niezbędnym, aby poczuć się dobrze z samą sobą. W mojej drodze do samoakceptacji najbardziej przełomowym momentem było uświadomienie sobie, że… Ja w ogóle nie muszę podobać się innym ludziom. Nie jestem od tego, aby spełniać ich “potrzeby estetyczne”. Nie muszę być ładna, więc i moja skóra nie musi zachwycać. To takie proste i oczywiste, a jednak czasami wpadamy w pułapkę tej ciągłej potrzeby podobania się. Czy to coś wnosi do naszego życia? I czy to coś wnosi do życia innych ludzi?
Często zapominamy, że innych ludzi w ogóle nie interesuje nasz wygląd. Pani w urzędzie obsługująca codziennie kilkadziesiąt lub nawet kilkaset osób, już po kilku minutach nie będzie pamiętała, jak wyglądaliście. Pan spotkany w windzie pewnie nawet nie odróżnia twarzy “sauté” od tej pokrytej makijażem. Nawet spotkana przypadkiem koleżanka z podstawówki nie będzie zawracać sobie głowy tym, jak wyglądacie, bo to nie ma dla niej najmniejszego znaczenia. Ludzie zazwyczaj nie są tak oceniający, jak nam się wydaje, bo są po prostu zajęci swoimi sprawami.
Nie zachęcam oczywiście do tego, aby całkowicie zignorować kwestię swojego wyglądu, bo wiem, że to nie jest proste. Dlatego to, od czego trzeba zacząć, to…
Odpowiednia pielęgnacja
Przełomowym momentem, jeśli chodzi o moją samoakceptację, było znalezienie dobrego kosmetologa. Już sam fakt zadbania o skórę i poprawienia jej stanu wpłynął na to, że łatwiej mi było zaakceptować moje niedoskonałości. Ale zaraz zaraz, skoro mówię o poprawie stanu skóry, to dlaczego w tym samym zdaniu piszę o akceptacji niedoskonałości… To dlatego, że poprawa nie musi oznaczać osiągnięcia stanu idealnego. Ja już po kilku zabiegach i zmianie pielęgnacji widziałam pozytywną zmianę wyglądu skóry, ale jednocześnie miałam świadomość, że nigdy nie dojdę do ideału. Przestałam tego od siebie oczekiwać i cieszyłam się nawet tą małą poprawą. Myślę, że to ważne, aby nie stawiać sobie zbyt wysoko poprzeczki. Nigdy nie będziemy wyglądać jak modelki z okładek magazynów, kobiety, którym problem trądziku jest totalnie obcy albo dwudziestolatki, na twarzy których nie ma ani jednej zmarszczki. Jeśli już musimy się z kimś porównywać, to niech to będziemy my same z przeszłości, z okresów, kiedy nasza skóra wyglądała gorzej.
Co nagle, to po diable 😉
To co najważniejsze w dążeniu do zaakceptowania swojej naturalnej wersji, to aby nie rzucać się na głęboką wodę! Jeśli do tej pory chodziłyście w dość mocnym makijażu i używałyście kosmetyków silnie kryjących, to nie porzucajcie tego z dnia na dzień. Ten kontrast pomiędzy naturalną twarzą, a mocnym makijażem, zazwyczaj jest zbyt duży nawet dla nas samych, do naturalności trzeba się po prostu przyzwyczaić. Często słyszę lub czytam, że jakaś kobieta przychodząc do pracy wyjątkowo bez makijażu usłyszała od znajomych, że “wygląda na chorą”. Osobiście nigdy się z czymś takim nie spotkałam, bo moje ograniczanie makijażu odbywało się stopniowo:
- najpierw zrezygnowałam z używania korektora (który nakładałam oprócz podkładu)
- później zamieniłam silnie kryjące podkłady na kremy BB
- kolejnym krokiem była zamiana kremów BB na podkłady mineralne, które nakładam pojedynczą warstwą, więc dają one bardzo delikatny efekt
- ostatnim etapem było rozpoczęcie wychodzenia do ludzi bez niczego na twarzy
Podobnie wyglądało to z makijażem oczu – najpierw zrezygnowałam z mocnego ich podkreślania, a po jakimś czasie doszłam do etapu, kiedy nie przeszkadzał mi już nawet brak tuszu na moich prostych, jak druty rzęsach.
Metoda małych kroków dotyczy też wychodzenia bez makijażu do ludzi. Ja na początku “z gołą twarzą” pokazywałam się tylko najbliższej rodzinie. Później też dalszej rodzinie i bliskim znajomym. Z czasem doszłam do etapu, kiedy bez makijażu mogę wyjść na całodniowe załatwianie spraw na mieście i nie chowam się po kątach, kiedy spotkam kogoś znajomego ;).
Podsumowując…
Samoakceptacja to piękny stan, na który trzeba zapracować, trudno osiągnąć go z dnia na dzień. Warto też uświadomić sobie, że nasz codzienny wygląd jest tak bardzo ważny tylko dla nas. I jeśli zrozumiemy, że najważniejszy jest sam fakt dbania o siebie, a nie idealny “efekt końcowy”, powinniśmy poczuć się lepiej w swojej naturalnej wersji.
Bardzo chętnie poznam Wasze historie. Czy komuś udało się wyjść z uzależnienia od pełnego makijażu?