Potraktujcie ten wpis na totalnym luzie, jako ciekawostkę, może nawet z przymrużeniem oka… To nie jest chwalenie się, ani żalenie, ani tym bardziej tłumaczenie. Mój przypadek nie jest odzwierciedleniem całej branży i sama traktuję te wyliczenia wyłącznie jako ciekawostkę.
Bo o pracy i zarobkach blogera krążą legendy. Bycie influencerem to naprawdę świetna sprawa i wcale mnie nie dziwi, że coraz więcej osób chce próbować swoich sił na tej płaszczyźnie. Ja pracę blogera uważam za najlepszą na świecie! Choć nie jest ona pozbawiona wad, ale o tym świetnie napisała Natalia w swojej serii “ciemna strona blogowania”.
Zarabianie na blogu – na czym właściwie zarabia bloger?
Jeszcze kilka lat temu pierwszym skojarzeniem, kiedy myślało się o pracy blogera, były współprace z markami. Dziś wielu blogerów wzięło sprawy w swoje ręce i nie liczy już na zainteresowanie marek. Tworzą własne produkty, kursy, szkolenia, zarabiają na afiliacji… W 100% to popieram i nawet stanowi to dla mnie jakiś póki co niedościgniony cel. Ja też mam swój produkt, ale całkowicie zaprzestałam promowania go, przez co przynosi mi on więcej upierdliwych formalności, niż dochodu ;). 1,5 roku temu zaczęłam pisać też e-booka, ale z powodu innych zobowiązań zawodowych porzuciłam go na około miesiąc i już do niego nie wróciłam… Trochę mi żal, ale teraz widzę, że inni piszą e-booki, więc nie chcę wracać do mojego, bo zostanę posądzona o kopiowanie. Dlatego moje dochody z bloga to przede wszystkim współprace z markami. I to jest temat rzeka, ale nie chcę się teraz rozpisywać, jak bardzo selekcjonuję współprace i jak nie popieram przyjmowania każdej (lub nawet prawie każdej) propozycji, która wpada na skrzynkę. Uważam, że współprace są blogerowi bardzo potrzebne i że mogą być świetnie dopasowane do jego działalności (jak u mnie była chociażby ostatnia kampania Citi Handlowego), ale trzeba znać umiar i przy ich selekcjonowaniu trzymać się swoich zasad.
Czy każda reklama jest współpracą?
Miesiąc temu ktoś zarzucił mi, że na moim blogu jest dużo reklam. Było to w kwietniu i miałam wtedy na koncie ok. 5 współprac w tym roku. Uważam, że to bardzo mało, jak na ilość dodawanych przeze mnie postów… I zastanawiałam się wtedy, czy dla kogoś 5 to dużo, czy może ktoś mylnie odbiera każdą pokazaną przeze mnie rzecz jako płatną współpracę? Na moim blogu i Insta Stories przewija się wiele produktów, miejsc czy osób, które chcę Wam polecić, bo tak czuję, a nie dlatego, że ktoś mi za to płaci. Nie zliczę, ile razy poleciłam np. coś z Lidla, tym samym odcinając sobie szansę na płatną współpracę (bo po co mają mi płacić, skoro reklamuję ich za darmo?). No i co ja mam z tym zrobić? Mam przestać Wam coś polecać, kiedy mi za to nie zapłacą? Powiem szczerze, że przez chwilę się nad tym zastanawiałam, właśnie w kontekście Lidla… Bo to nie jest fajne, kiedy marka nie dostrzega, że ktoś naprawdę z nią sympatyzuje i cały czas ją poleca (jednocześnie będąc w tym wiarygodnym), a ze swoim budżetem na reklamę idzie do osób, które na co dzień nie mają z nią nic wspólnego. Ostatecznie jednak stwierdziłam, że to nie będzie fair w stosunku do Was i że kłóci się to z ideą mojej działalności, w ramach której chcę m.in. promować dobre, warte uwagi rzeczy.
Więc powiem to wyraźnie – na moim blogu i w social mediach będą pojawiały się różne marki. Czy w ramach współpracy czy nie, to nie ma wpływu na moją opinię. Polecam rzeczy, które kupiłam sama, które dostałam od kogoś bliskiego, które dostałam w paczkach PR-owych (jeśli faktycznie będę chciała je polecić) i które dostałam w ramach płatnej współpracy. Przy czym tylko wtedy, kiedy dana rzecz naprawdę się u mnie sprawdzi. Ktoś mnie ostatnio zapytał, czy zdarzyło mi się wycofać z jakiejś współpracy, bo po przetestowaniu produktu okazało się, że nie chcę go polecać… Jasne, że tak, w ciągu tych 5 lat co najmniej 3 razy (o trzech w tym momencie pamiętam). Te same produkty widziałam później wychwalane przez inne blogerki, ale czy uważam, że one kłamały? Niekoniecznie, bo może u każdego sprawdza się coś innego, o tym też zawsze musimy pamiętać.
Ile zarabia bloger – moje “case study” 😉
Przyznam, że to dla mnie bardzo ciekawy eksperyment i nigdy nie patrzyłam na to w ten sposób… Zainspirowana tamtym komentarzem postanowiłam przeanalizować ostatnie (ponad) 5 lat mojego blogowania i policzyć, ile wyniosła moja stawka godzinowa i wynagrodzenie miesięczne, za całą wkładaną w to miejsce pracę. Skupię się na postach sponsorowanych, bo przykładowo afiliacji jest na moim blogu tak mało, że w wielu miejscach jeszcze nawet nie wypłaciłam ciułanego w tych serwisach wynagrodzenia. Wahałam się też, czy umieszczać tu współprace okołoblogowe, które w jakiś sposób wynikły z bloga, ale nie były realizowane na jego łamach, tylko np. w medium klienta. Uznałam jednak, że to inna kategoria działań i nie będę ich wliczać.
Zacznijmy od kilku ważnych liczb, które posłużą nam do dalszych kalkulacji. Prowadzę bloga od stycznia 2013 roku, czyli od 63 miesięcy (teraz już 64, ale zaczęłam pisać ten post w kwietniu i wtedy też robiłam wszystkie obliczenia, więc tego będę się trzymać). Przez ten czas opublikowałam ponad 1000 postów. Aktualnie na blogu wisi ich 952, ale wynika to z tego, że co jakiś czas przeglądam stare posty i ukrywam te, które są już nieaktualne, albo po prostu za słabe (np. zrobiłam do nich za słaby research).
Na początku, przez pierwsze kilka miesięcy, kiedy jeszcze pracowałam na etacie, praca nad blogiem zajmowała mi ok. 3 godziny dziennie. Kiedy w lipcu 2013 roku przeszłam na freelancing, zaczęłam zajmować się blogiem w znacznie szerszym zakresie. I tu zaczynają się schody, bo trudno to wszystko obliczyć… Są dni, kiedy praca nad blogiem zajmuje mi tylko jakieś 3 godziny, ale są takie, że uzbierałoby się tych godzin ze 12. To dlatego, że to bardzo złożone zajęcie i nie chodzi w nim tylko o pisanie postów. Powiedziałabym nawet, że samego pisania jest w tym najmniej ;). Kryje się za tym masa innych czynności, o których już kiedyś pisałam, więc odsyłam do tamtego wpisu. Nadal tym wszystkim zajmuję się sama.
Ten okres mojego freelancingu postanowiłam więc mocno uśrednić. W zależności od ilości zleceń zawodowych zajmowałam się blogiem mniej lub więcej. Mówiąc “mniej” mam na myśli jakieś 5h dziennie, a myśląc “więcej” odnoszę się do tego, co jest teraz – działalność okołoblogowa to dla mnie więcej niż etat. Oczywiście nie codziennie – nadal zmienia się to w zależności od dnia, ale skala tygodniowa i miesięczna pozostaje taka sama. A że przez te kilka lat pisałam bardzo regularnie, nie mając chyba ani jednej dłuższej niż tydzień przerwy w publikowaniu nowych postów, to ten czas uśrednię do 7 godzin dziennie.
Czyli:
Styczeń – lipiec 2013 (6 miesięcy): ok. 540 godzin
sierpień 2013 – kwiecień 2018 (57 miesięcy): ok. 11 970 godzin
W sumie: ok. 12 510 godzin poświęconych na pracę nad blogiem przez 63 miesiące.
Ile zarobiłam na postach sponsorowanych?
Same zyski dość łatwo obliczyć, bo wszystko mam w systemach do wystawiania faktur. Może przeoczyłam jakieś malutkie, bo nie pamiętałam już, czy dla danej firmy 3 lata temu realizowałam działania marketingowe, czy coś na blogu. Do tego wszystkiego dochodzi fakt, że udział w niektórych kampaniach generował u mnie też koszty, ale teraz nie jestem w stanie tego policzyć. Jedyne co zrobię, to odliczę podatek dochodowy od tych zysków, ale to oczywiste.
I z tej kalkulacji wynika, że na blogowych współpracach przez te 63 miesiące zarobiłam ok. 30 tys. złotych. Czy to dużo? Powiedzmy sobie szczerze – niektórzy blogerzy biorą tyle za jedną kampanię, inni zarabiają tyle w miesiąc, a inni być może w rok. Przy moim podejściu do współprac to zarobek z ponad 5 lat i kalkulacja wychodzi prosta – to daje średnio ok. 476 zł miesięcznie. Czyli 2,40 zł za godzinę. Od prawie 1,5 roku moje minimalne miesięczne koszty utrzymania działalności to 1400 zł. Kurtyna ;).
Oczywiście nie można brać tego tak dosłownie. Mój rekord współprac w jednym miesiącu to max. 4 (co przydarzyło się chyba tylko raz i za Chiny nie mogę sobie przypomnieć, kiedy to było). Dla równowagi czasami nie mam żadnej przez kilka miesięcy (i nie mówię tu o początkach, bo nawet rok temu miałam taką przerwę).
I pewnie są osoby, które powiedzą – ok, ale ile czasu poświęciłaś na przygotowanie tych postów sponsorowanych, bo na pewno nie te kilkanaście tysięcy godzin! No jasne, że nie, ale gdyby nie te kilkanaście tysięcy godzin zainwestowanych przeze mnie w bloga i w budowanie relacji z Wami, nigdy nie dostałabym żadnej propozycji płatnej współpracy 😀. Musimy traktować blogowanie jako całość, jako zbiór czynności, które wpłynęły na to, gdzie znajdujemy się ze swoim blogiem w danym momencie.
Czy blogowanie to dobry biznes?
Dla mnie blogowanie to styl życia. Wiem, że dziś wiele osób startuje z blogiem w celach biznesowych, ale niewiele takich osób osiąga sukces (bez dużych nakładów na reklamę lub bez znajomości z zasięgowymi influencerami). Bez faktycznego zainteresowania tym tematem, trudno jest w tym wytrwać. Kiedy latami nie idą za tym jakiekolwiek pieniądze, w pewnym momencie musimy odpuścić, bo trzeba zrobić sobie miejsce na działalność zarobkową. Inna sprawa, że blogowanie też generuje koszty i to czasami całkiem spore… Ale nie uwzględniałam tego w mojej kalkulacji, bo wtedy moja “stawka godzinowa” wyniosłaby mniej, niż wartość 1/10 batonika znanej trenerki.
Więc podsumowując… Błagam – nie piszcie mi “nie tłumacz się ze współprac”, bo ani przez moment nie było to moją intencją. Jestem dumna z moich współprac i nigdy żadnej się nie wstydziłam, więc nie mam z czego się tłumaczyć. Nie piszcie też, że się żalę, bo jak możecie zauważyć – głodna nie chodzę, z mieszkania mnie nie eksmitują… Mam za co żyć i jestem szczęśliwa, a to, że blog nie przynosi mi wielkich kokosów jest po części wynikiem mojego świadomego wyboru… A o chwalenie się, to przy wynikach tego eksperymentu chyba nikt mnie nie posądzi :D?
Współprace na moim blogu były, są i będą, bo to dzięki nim mogę się tutaj spełniać. Im więcej ich będzie, lub im bardziej będą dochodowe, tym więcej będę mogła tutaj robić. Ale jedno jest w tym wszystkim pewne – nie pojawią się tu reklamy produktów, których nie poleciłabym Wam i bez wynagrodzenia. I cieszę się, że w zdecydowanej większości mam tak mądrych odbiorców, którzy świetnie to wszystko rozumieją. I właśnie jednemu z odbiorców oddam na koniec głos 😉
W samo sedno! W reklamie i marketingu są pieniądze. To dzięki nim sportowcy mogą rozwijać swoje pasje, mogą być realizowane świetne programy telewizyjne, kanały na YouTube, czy właśnie prowadzone blogi. Z jednej strony chcemy z tego wszystkiego korzystać, a z drugiej strony mamy pretensje o to, że ktoś za to płaci i tym samym to umożliwia? Ja dzięki współpracom blogowym mogę też wspierać więcej akcji charytatywnych, zdarzało mi się nawet oddać całe swoje wynagrodzenie na taki cel. Więc nikt mnie nie przekona, że sięganie po pieniądze od marek jest złe. Oczywiście cały czas mówię o sytuacji, kiedy współprace są dobrze dobrane do bloga i uczciwe w stosunku do odbiorców.
Celowo nie rozwijam w tym poście tematu dodatkowego wynagrodzenia, jakim jest pozytywna energia od Czytelników. Pisałam o tym w podlinkowanym wyżej wpisie o blogowaniu od kuchni, więc nie czujcie się teraz pominięci 🙂