Pod jednym z moich ostatnich wpisów w komentarzach wywiązała się rozmowa na temat polskiej służby zdrowia, traktowania pacjenta i dawania koperty za lepsze traktowanie. Zainspirowało mnie to do napisania pewnego apelu do Was wszystkich… Bo że w polskiej służbie zdrowia jest wiele do poprawienia to wiedzą chyba wszyscy… Ręka do góry komu chociaż raz mocno podskoczyło ciśnienie podczas wizyty w szpitalu lub przychodni. I druga ręka do góry kto po tym jak został źle potraktowany zgłosił to do np. do dyrekcji danej placówki. No właśnie, mam wrażenie, że tę drugą rękę podniosłoby mniej osób… I o tym właśnie chcę dzisiaj napisać, bo wydaje mi się, że zdecydowanie za często zaciskamy zęby i wychodzimy z podkulonym ogonem. To, że wyżalimy się na kogoś w internecie czy do naszych bliskich to trochę za mało, bo w żaden sposób nie wpłynie to na poprawę sytuacji. Dlatego apeluję – przestańmy dawać przyzwolenie na złe traktowanie pacjentów i na złe wykonywanie swoich obowiązków zawodowych przez osoby pracujące w służbie zdrowia.
Przyznam, że sama nie raz porażona np. chamstwem jakiejś osoby po prostu milczałam, wychodziłam z gabinetu i zwyczajnie w dane miejsce już nie wracałam. Ale to za mało! W pewnym momencie przelała się czara mojej goryczy i teraz już nie będę odpuszczać. Oto kilka przykładów z mojego życia:
- Wizyta u lekarza pierwszego kontaktu po tym, jak dermatolog powiedział mi, że moje problemy z cerą to problem hormonalny i muszę iść do endokrynologa. “Pani doktor” na moją prośbę o skierowanie do endokrynologa reaguje parsknięciem i komentarzem, że z trądzikiem to powinnam iść na solarium a nie jej głowę zawracać. Skierowania wypisać nie chciała, ale zapowiedziałam, że nie wyjdę z gabinetu dopóki tego nie zrobi. Nie reagując na jej chamskie odzywki siedziałam i czekałam. Skierowanie wypisała i dosłownie rzuciła nim we mnie bez słowa. Zadowolona z siebie poszłam do domu…
- Niestety przyszło mi jeszcze spotkać się z tą samą “panią doktor” po dość paskudnym zwichnięciu nogi… Podczas pierwszej wizyty była bardzo miła, nakazała leżeć przez cały miesiąc, ale L4 wypisała tylko na 2 tygodnie. Po 2 tygodniach kazała wrócić po kolejne zwolnienie. Wróciłam, ale wtedy “pani doktor” nie była już w dobrym humorze. Nie pamiętam już jak dokładnie do tego doszło, że rozmawiałam z nią na korytarzu i nagle zaczęła się na mnie z jakiegoś powodu drzeć. Wtedy już chyba miarka się przebrała i poprosiłam o interwencję gdzieś tam w pobliżu kręcącą się panią dyrektor. Kiedy ta do nas podeszła, ton “pani doktor” natychmiast się zmienił. Z tą samą “lekarką” podobne przygody miała moja babcia, oczywiście też nic z tym nie zrobiła.
- Standardowa, co-pół-roczna wizyta u endokrynologa. W szpitalu na Karowej nigdy nie wiadomo na jakiego lekarza się trafi… Ja tego dnia trafiam na jakiegoś wiekowego pana, który nie odzywa się ani słowem. Nie pyta z czym przychodzę, nie zagląda w moją kartę… Proszę więc aby sprawdził moje wyniki ostatnich badań i je zinterpretował. Starszy pan nie potrafi obsługiwać komputera. Znika na 10 minut aby wezwać kogoś do pomocy. Osoba ta znajduje wreszcie w systemie moje wyniki… Lekarz mi je czyta bez żadnego komentarza, ale uparcie proszę o interpretację. Na to lekarz odpowiada, że wyniki są złe i jego zdaniem jestem już chora na cukrzycę. Ciekawa diagnoza, zważywszy, że wydał ją ginekolog… Próbowałam dopytać co w tych wynikach o tym świadczy, ale pan doktor powiedział, że się na tym nie zna (nie przeszkadzało mu to jednak w postawieniu poważnej diagnozy). Kazał mi udać się do prywatnego diabetologa i podał namiary na swojego znajomego. A następnie popatrzył na mnie z wyrazem twarzy “czego pani jeszcze chce?”. Wyszłam z gabinetu wkurzona z mocnym postanowieniem napisania skargi na tego pseudo lekarza. Czekałam pół roku na wizytę, z której NIC nie wyniosłam. Niestety w końcu odpuściłam, o skardze zapomniałam…
- Wakacje. Kończę ostatnie posiadane opakowanie pigułek, idę do ginekologa po receptę na kolejne. No i klops, ginekolog na urlopie. Jadę więc na Karową, czyli do źródła gdzie w ogóle mnie w te pigułki wpakowano… Na standardową wizytę nie ma szans, ale miłe panie w recepcji mówią, że w tej awaryjnej sytuacji lekarz pewnie przyjmie mnie na 2 minuty aby wypisać mi tę receptę. Muszę tylko go to zapytać. Kiedy wchodzę między pacjentami do gabinetu aby zapytać czy przyjmie mnie na końcu kolejki, dostaję dosłownie opieprz. Obrywa mi się za to ile on ma pacjentów, ile to on ma pracy na oddziale itd. Ok, wszystko rozumiem, ale to nie jest moja wina. Czas opierdolu – nie przesadzam – co najmniej 2 minuty. W tym czasie spokojnie wypisałby mi tę cholerną receptę. Podkulam ogon, pytam czy coś mi się stanie jak wydłużę przerwę między opakowaniami o 4 dni, otrzymuję odpowiedź że (cytuję) “dziury w niebie nie będzie”. Ok. Wydłużam więc przerwę między pigułkami, skoro lekarz od hormonów powiedział, że nic się nie stanie no to chyba mogę mu zaufać. Po kilku dniach wraca mój ginekolog, zdobywam receptę, łykam pierwszą pigułkę… I zaczyna się koszmar. 4 dni wyjęte z życiorysu przez mdłości – gorzka herbata, łóżko i miska obok niego stają się moimi najlepszymi przyjaciółmi.
I po tej czwartej historii przelała się czara goryczy… Kiedy ktoś szkodzi mimo że jego rolą jest pomaganie, to jest dla mnie najważniejszy sygnał, że trzeba coś z tym zrobić. Nasmarowałam maila do dyrekcji i rzecznika praw pacjenta szpitala na Karowej… Opisałam obie sytuacje (punkt 3 i 4). Kiedy po tygodniu nie otrzymałam odpowiedzi, przypomniałam o sobie. W końcu po jakimś czasie otrzymałam drogą elektroniczną odpowiedź o takiej treści. Czy faktycznie lekarze ci dostali upomnienia? Nie wiem. Wierzę, że tak, ale później już na nich nie trafiłam, więc trudno to zweryfikować (szczerze mówiąc mam nadzieję, że już tam nie pracują). Mam też nadzieję, że inne traktowane w ten sposób pacjentki również piszą skargi.
Ok, ja naprawdę wszystko rozumiem. Pracownicy służby zdrowia są grupą szczególnie narażoną na wypalenie zawodowe, to fakt. Ich zarobki może też nie są adekwatne do tego, ile mają pracy i jak długą drogę muszą przejść aby wykonywać ten zawód. Ok, szpitale czy przychodnie często zatrudniają za mało osób, pracownicy są przemęczeni… Ale to nie jest wina pacjentów i pacjent nie może ponosić konsekwencji takiego stanu rzeczy! Jeśli lekarz przelewa swoją frustrację na pacjentów to tym bardziej jego przełożeni powinni o tym wiedzieć… Być może pośrednio to właśnie oni się do tego przyczyniają.
Dlatego jeszcze raz proszę – nie dawajcie przyzwolenia na złe traktowanie. Piszcie skargi, zwracajcie się bezpośrednio do przełożonych… Niektórym może się przydać zimny prysznic. Zresztą pamiętajcie, że czasami dyrekcja może potrzebować więcej sygnałów aby poważnie potraktować jakąś skargę. Jednorazowe zażalenie może wyglądać mało wiarygodnie, ale jeśli w ciągu miesiąca wpłynie na jedną osobę kilka skarg, może da to komuś do myślenia i zostaną wyciągnięte jakieś konsekwencje?
Na końcu muszę to dodać – mimo wszystko moim zdaniem w polskiej służbie zdrowia wiele się poprawia. Dlatego tym bardziej nie chcę zwalać tego co złe na system. Jest wielu lekarzy, którzy pokazują, że DA SIĘ po ludzku podejść do pacjenta, okazać mu troskę, pomóc w awaryjnej sytuacji… Pewnie nie da się z lekarza buraka zrobić lekarza anioła, ale pamiętajmy, że jest też coś po środku. I nic poniżej tego środkowego poziomu nie powinno być akceptowane.
Co o tym myślicie? Jak reagujecie w takich sytuacjach?