Często nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jestem najgorzej zorganizowaną osobą w polskiej blogosferze. O ironio, bo nazwa mojego bloga teoretycznie zobowiązuje, aby dobrze zarządzać. Sobą, swoim czasem i wszystkim, czego się podejmuję. A że podejmuję się wielu rzeczy, to powinnam żyć z kalendarzem w ręku, albo jeszcze lepiej planować kreatywnie w jakimś pięknym bullet journal (to nie ironia, naprawdę podziwiam te plannery innych dziewczyn). Ostatnio w jakimś poście wspomniałam, że dobra organizacja jest sprzeczna z moją naturą, a jedna z Was zasugerowała, że warto popracować nad taką mentalną blokadą. Tylko że tu chyba nie chodzi o mentalność, a o styl życia. Każda próba bycia super zorganizowaną kończy się u mnie frustracją, bo życie cały czas mi pokazuje, że mało co zależy ode mnie. Gdybym planowała, każdy mój dzień składałby się z wymyślania planów B, C i cholera wie ilu jeszcze liter alfabetu.
Ale wiecie co? Dobrze mi z tym. Lubię ten luz i umiejętność dostosowywania się do sytuacji. Czy jest w tym coś złego, czy każdy musi być super zorganizowany, żyć z zegarkiem w ręku i co do minuty planować swój dzień? Czy to świadczy o rozwoju, byciu bardziej zaradnym, o lepszym życiu? Moim zdaniem nie. Każdy z nas ma inny charakter i inny styl życia, u jednych sprawdzi się planowanie, u innych życie na spontanie. Nikt nie jest z tego powodu lepszy ani gorszy.
A piszę o tym, bo widzę, że – tak jak ja kiedyś – część z Was ma wyrzuty sumienia, kiedy czytacie posty o organizacji u innych blogerek. Podziwiacie, zazdrościcie i żałujecie, że Wy tak nie potraficie. A może to wcale nie jest dobry pomysł, aby w Waszym akurat przypadku usilnie dążyć do tworzenia planu i postępowania zgodnie z nim? Może to staje się źródłem frustracji a nie satysfakcji?
Ja podziwiam osoby świetnie zorganizowane i mówię to bardzo szczerze. Podziwiam, ale już nie staram się przekładać ich zwyczajów na moje życie, bo to się po prostu nie sprawdza. I tak zupełnie gratis do tego posta, dla chętnych zamieszczam opis mojego przykładowego dnia w dwóch wersjach – idealnej, zaplanowanej i tej realnej. Tak, to mój dzisiejszy dzień. I tak, mało co poszło zgodnie z planem*, ale ostatecznie uważam go za udany i “spełniony”.
*Plan ten na totalnym luzie ułożyłam sobie w głowie wczoraj przed zaśnięciem i dziś po przebudzeniu.
Poranek
Wstaję najpóźniej o 8. Wskakuję na matę na kilka powitań słońca, zaliczam ssanie oleju, szykuję sobie sałatkę owocową, którą zjadam przy komputerze, odbieram maila ze wszystkimi niezbędnymi do dzisiejszej pracy materiałami… Ok. 9 zaczynam pracę i po kolei odhaczam wszystkie punkty z mojej listy “TO DO”.
A w rzeczywistości prezentuje się tak…
Wstaję o 9, jest już za późno na powitania słońca, więc szybko ogarniam ssanie oleju w międzyczasie robiąc sobie sałatkę owocową. Zjadam ją przy komputerze jednocześnie odbierając maile. Jest! Jest mail z długo oczekiwanymi materiałami od klienta, od których jest uzależniona moja praca! Cieszę się, że prawie wszystko idzie zgodnie z planem, otwieram maila i… Okazuje się, że znowu czegoś brakuje, a przesłane pliki video nie działają w moim programie do montażu. Zaczynam więc próby przekonwertowania ich i ogólnie uratowania sytuacji bez angażowania klienta. Walczę z tym dłuższą chwilę, ale muszę się poddać, bo nic nie działa jak należy. W oczekiwaniu na poprawione pliki biorę się za odpisywanie na maile i komentarze.
Południe
W idealnej wersji około 12tej kończę zaplanowaną na dziś pracę i biorę się za odpisywanie na maile, a potem za załatwienie spraw prywatnych. Zakupy spożywcze przez internet, zamówienie oczyszczacza powietrza na który się zdecydowałam, umówienie się do lekarza i na spotkanie z nową księgową. Potem wychodzę z psem. Jest piękna pogoda, więc jest to co najmniej godzinny spacer, słucham śpiewu ptaków, wygrzewam się na słońcu (które naprawdę zaczyna już grzać!), cieszę się odgłosem zamarzniętego śniegu chrupiącego mi pod stopami. Luna biega za patykami, dzięki czemu zmęczy się fizycznie i w dalszej części dnia będzie dużo spokojniejsza.
Rzeczywistość jednak znowu wygląda nieco inaczej…
Odpisałam na maile, umówiłam się do lekarza, zamówiłam oczyszczacz powietrza… Na stronie pisali, że za godzinę będzie do odebrania w sklepie. Idealnie, przy okazji wizyty w centrum handlowym wreszcie zarejestruję mój numer, ciągle mnie straszą, że od lutego wyłączą mi możliwość wykonywania połączeń. Już miałam brać się za zakupy spożywcze, kiedy Luna odkryła ładną pogodę. A wtedy nie ma przebacz, jest wiosna (a przynajmniej Luna ma taką nadzieję) i ona musi wyjść już-teraz-natychmiast. Zaczynam się szykować, jednocześnie wysłuchując jej tęsknych popiskiwań na widok słońca za oknem. Sprawdzam aplikację smogową, aby sprawdzić, czy otworzyć okna. Niestety, jest źle. To może nie będzie najprzyjemniejszy spacer, ale nie poddajemy się. Dochodzimy do ulubionego parku, zachwycam się słońcem, śniegiem, mimo wszystko jest pięknie, więc zaczynam rzucać Lunie patyki… I nagle coś księżniczce nie pasuje, chce wracać do domu. Może za zimno, może zamarznięty śnieg (którego chrupaniem ja się zachwycam) uwiera księżniczkę w łapki. Podejmuję jeszcze próbę udania się w stronę przeciwną niż dom, ale Luna wyraźnie nie ma na to ochoty. Ok, poddaję się, może to lepiej dla moich płuc, może dzięki temu wypalę dziś mniej “papierosów” ;). Po powrocie ze spaceru odgrzewam sobie potrawkę z soczewicy, której wczoraj na szczęście zrobiłam zdecydowanie za dużo.
Popołudnie
Mam już ogarniętą pracę i spacer z psem, więc czas zjeść coś treściwszego i zająć się blogiem. Dopieszczam napisany już wstępnie post na dzisiaj i po ok. 30 minutach jestem wolna. Dostaję SMS, że mogę już odebrać oczyszczacz powietrza, więc jadę do centrum handlowego i załatwiam tam dwie sprawy – rejestrację numeru i odbiór zamówionego sprzętu. Po powrocie planuję posprzątać w kuchni i ugotować coś dobrego. Mam bataty, pieczarki… Wszystko aż się prosi aby to zużyć. Może uda mi się to przygotować za dnia, wtedy zrobię jakieś zdjęcia na bloga… W idealnym dniu wszystko idzie zgodnie z planem, więc rzecz jasna wszystko pięknie mi się udaje.
Naprawdę piękny ten plan…
Niestety w rzeczywistości wcale nie mam ogarniętej pracy, bo nadal czekam na poprawione materiały od klienta. Mam więc chwilę, aby jechać do galerii odebrać oczyszczacz, ale… zaraz zaraz, nie dostałam informacji, że jest już do odebrania. Ale to nic, dzwonię więc do biura rachunkowego, któremu chcę przekazać swoją księgowość, omawiamy moją sytuację, umawiamy się na spotkanie… Po chwili uświadamiam sobie, że nie mam na dziś posta na bloga, więc zerkam na listę Waszych pomysłów na posty… Ktoś chce, abym częściej opisywała swój dzień. Ależ proszę bardzo, dzisiejszy jest ku temu idealną okazją. Zaczynam pisać, a w międzyczasie przychodzi sms, że mogę odebrać oczyszczacz. Jadę więc! W galerii wszystko idzie sprawnie. Jestem największym hejterem centrów handlowych i kiedy już do jakiegoś wchodzę, nigdy nie włóczę się po sklepach, idę tylko tam, gdzie muszę. Dzięki temu w ciągu godziny jestem już w domu, testuję oczyszczacz, nadaję do Was na Insta Stories i dzwonię do mamy, aby zapytać, czy czegoś nie potrzebuje (ma złamaną rękę). Mama zaprasza na zupę pieczarkową, nie mogę odmówić. Przed wyjściem na szybko robię zdjęcie tytułowe do tego posta. Tylko co tu zobrazować – ten idealny dzień, czy prawdziwy? Ok, stawiam na prawdziwy, zostawiam dres, koc na krześle i bałagan na biurku. Zgodnie z moją codzienną rzeczywistością Luna ładuje mi się na kolana. Ale nie położy się grzecznie, bo słyszała, że rozmawiam z mamą, więc co chwilę mnie zaczepia i spogląda wymownie “Mamusiu, ja pójdę z tobą do babci, nie zapomnij o mnie, jestem tu”. Dobra, maila od klienta nadal nie ma, więc idę.
Wieczór
Idealny wieczór przychodzi około 18tej. Publikuję post na blogu i zaczynam cieszyć się weekendem. Postanawiam najpierw położyć się z Luną na kanapie i oddać się lekturze fajnego ebooka, a później poćwiczyć jakąś relaksującą sekwencję jogi. Wieczorem wypijam jeszcze herbatkę Choco Mint, sprawdzam, czy pojawiło się coś ciekawego na YouTube i wracam do czytania.
W wersji realistycznej około 18tej wracam od rodziców (ta wizyta dobrze mi zrobiła na samopoczucie psychiczne) i biorę się za dokończenie wpisu na bloga. W międzyczasie włączają mi się wyrzuty sumienia, że chcę dodać coś tak niedopracowanego i spontanicznego. Przez chwilę myślę, że chyba sobie to daruję i nic dziś nie opublikuję. Zostawiam więc swojego bloga i idę pochodzić po innych, sprawdzam co słychać u Kasi, Oli i Elwiry. Po chwili kryzysu postanawiam jednak dokończyć ten wpis i opublikować go. Czy muszę mówić, że oczekiwanego maila od klienta nadal nie dostałam? I czy domyślacie się co to oznacza? Ano to, że te kilka godzin pracy z dzisiaj muszę przełożyć na poniedziałek. Na który miałam już zaplanowane (ha ha ha) coś zupełnie innego, dzień poza domem i z daleka od komputera. W poniedziałek cała zabawa w dostosowywanie się do sytuacji zacznie się od nowa. Męczące? Nie, jeśli ma się do tego luźne podejście. Byłoby to natomiast bardzo męczące, gdyby plan dnia był moją świętością.
Publikuję ten post po 20tej, robię sobie kolację, przez chwilę zajmuję się jeszcze pracą nad nowym, blogowym produktem… Dopiero ok. 21 będzie czas na relaks z książką i Luną na kanapie… Na jogę nie mam już ochoty, bywa i tak. Kuchnia też nieposprzątana, ale to nic, może W. będzie miał wenę na zmywanie, a może po prostu poczeka to do jutra. Czas zaplanowany na sprzątanie wykorzystałam przecież na wizytę u rodziców. Nie żałuję. Nie muszę być perfekcyjną panią domu, odpuszczam.
Udanego weekendu!