W zeszłym roku coraz częściej w mojej głowie pojawiała się myśl, że nie poznaję samej siebie. Ze zdumieniem zauważyłam, że nauczyłam się odpuszczać! Oczywiście przesadziłabym, gdybym zaczęła Wam teraz opowiadać, jaka to ja zawsze byłam niesamowicie ambitna, jak konsekwentnie dążyłam do celu itd. Nie, nie uważam, abym jakoś wyróżniała się pod tym względem. Ale zawsze miałam bardzo silne poczucie obowiązku i wielki szacunek do deadline’ów. Praca w agencji nauczyła mnie, że deadline to świętość. Co ciekawe, nadal tak uważam, ale teraz jestem przekonana, że deadline deadline’owi nie równy i że czasami trzeba odpuścić. Wybaczcie, że posługuję się słowem “deadline”, ale nie znajduję polskiego odpowiednika, który oddawałby sedno tego zagadnienia.
Powiem na przykładzie ZdrowoManii, bo to będzie dla Was najbardziej czytelne, ale takich przykładów znalazłabym więcej. Kiedy pracuje się nad jakimś projektem samodzielnie (pod tym względem, że w pewnych rzeczach nikt mnie nie zastąpi), a jednocześnie jest się uzależnionym od innych ludzi (od operatora, od gości…), to naprawdę nie jest łatwo zawsze wszystko zrobić na czas. Czasami ktoś się rozchoruje, ktoś w ostatniej chwili odwoła nagrania, czasami jakiś najważniejszy-na-świecie plik poleci w kosmos (ekhm, raz się zdarzyło)… No bywa. I wiecie, jak ja na to wszystko na początku reagowałam? Płakałam. Rwałam włosy z głowy. Byłam nie do zniesienia. Potrafiłam przez cały weekend zadręczać się tym, że nie mam odcinka na środę, że nawaliłam, zawiodłam… Autentycznie biczowałam się emocjonalnie :D. Pamiętam, że moja przyjaciółka miała wtedy tradycję dzwonienia do mnie w poniedziałkowe poranki i to jej wypłakiwałam się jaki to mam straszny problem. Teraz chce mi się śmiać, jak to wspominam, ale wierzcie mi, że to była dla mnie tragedia ;). Miałam wtedy w zwyczaju za wszelką cenę walczyć o honor i w efekcie zdarzało mi się umawiać nie do końca trafionych gości, albo nie przygotować się odpowiednio do nagrania odcinka. Ale jakie to miało znacznie, ważniejszy był deadline… Aż któregoś razu nie udało mi się uratować sytuacji i po prostu musiałam wypuścić odcinek później. I wiecie co się stało? Na pewno się domyślacie. Nie stało się nic. Nikt nie zapytał co z odcinkiem, telefon z pretensjami od sponsora programu nie zadzwonił w środę o 18:01… Ba, nie zadzwonił w ogóle, bo to zupełnie nie ten typ relacji i to ostatni z moich klientów, od którego mogłabym się spodziewać pretensji.
I to chyba był ten moment, kiedy nauczyłam się odpuszczać. Stres, jaki towarzyszył takim sytuacjom, miał niesamowicie destrukcyjny wpływ na mój organizm, na moje relacje, samopoczucie… A to zupełnie nie było tego warte! Do dziś wzdrygam się na samo wspomnienie czasów, kiedy literówka na wstępnym projekcie ulotki spędzała mi sen z powiek i z jej powodu (tzn. w oczekiwaniu na poprawki od grafika) byłam gotowa odwołać spotkanie ze znajomymi czy zrezygnować z planów na wieczór we dwoje… Teraz w takich sytuacjach zadaję sobie jedno ważne (“ale to zajebiście ważne”) pytanie:
Co się stanie, jak odpuścisz?
Odpowiadam konkretnie, np.
- klient dostanie poprawioną ulotkę jutro o 8, a nie dzisiaj o 21
- widzowie będą mieli odcinek trochę później
I co w związku z tym?
To już drugie pytanie, ale też ważne 😉
- no w sumie to nic, i tak będziemy się bujać z tą ulotką jeszcze ze 3 tygodnie z powodu zmian w tekście, kolorach, przesuwania nagłówka o jedną setną milimetra w prawo albo z innego równie istotnego powodu
- no w sumie to nic, na pewno na liście subskrypcji mają masę innych kanałów, a i tak mało kto ogląda odcinki od razu po publikacji
Oczywiście czasami już odpowiedź na pierwsze pytanie pokazuje, że problem jest błahy. A czasami wręcz przeciwnie, pierwszego pytania nie muszę sobie zadawać, bo i bez tego wiem, że w tym momencie odpuścić nie mogę i wtedy cisnę ;). Ale szczerze? Mam może kilka takich sytuacji w roku.
Te dwa proste pytania można zadać sobie też w wielu innych życiowych sytuacjach, nie tylko jeśli chodzi o pracę.
I teraz najważniejsze – życie z umiejętnością odpuszczania jest o wiele piękniejsze. Spokojniejsze, zdrowsze, bardziej świadome, lepsze jakościowo. Nie marnuję go na rwanie włosów z głowy, a co najlepsze – zauważyłam, że kiedy człowiek jest spokojny, problemy często same się rozwiązują. Znowu przykład ZdrowoManii – wczoraj za późno powiedziałam Michałowi co ma zmontować na dziś i powiedział, że zdąży to zrobić dopiero dziś późniejszym wieczorem. Zamiast cisnąć, powiedziałam “ok, spoko, tylko zrób od razu dobrze, żeby nie było poprawek”. W ostateczności Michał wysłał mi gotowy odcinek ok. 17:30, a ja na punkt 18tą wyrobiłam się z publikacją (od jakiegoś czasu odcinki publikuję w czwartki). Wiecie ile nerwów oszczędziłam dzięki temu podejściu? O ile dni dłużej będę żyła i o ile młodziej będę wyglądała (wcześniejsze podejście sprzyjało zmarszczkom i siwieniu włosów)? O ile mniej komórek rakowych nakarmiłam stresem i o ile mniej niedoskonałości pojawiło się na mojej twarzy?
Ostatnie dni trochę dały mi w kość, więc dzisiaj będąc już naprawdę padnięta, postanowiłam odpuścić. Odpuściłam pracę, bo i tak robiłabym ją w zwolnionym tempie… Odpuściłam też napisanie posta na bloga, bo nie miałam weny i pogodziłam się już z porażką mojego wyzwania codziennego pisania (nie mam postów napisanych na zapas, tworzę treści na bieżąco). I wtedy znowu pomyślałam sobie – wow, ale nauczyłam się odpuszczać, jestem z siebie dumna, muszę napisać o tym post! No i tak wyszło, że jednak dodałam dziś post, o odpuszczaniu właśnie ;). Widzicie to? Odpuściłam i problem znowu sam się rozwiązał. Magia.
No dobra, a teraz już naprawdę odpuszczam, książka i kocyk czekają. Jutro też będzie dzień i wtedy zrobię wszystko, na co dziś nie starczyło mi czasu i energii. I świat się nie zawali.