Dobrze się zaczął ten listopad. Zarówno pod względem pogody, jak i mojego nastroju ;). Do tego drugiego bardzo przyczynił się ten piękny weekend, podczas którego totalnie zresetowałam się na wsi. To pewnie mój ostatni wyjazd w tamte okolice w tym roku, więc próbowałam nacieszyć się tym wszystkim na zapas.
Tym wszystkim to znaczy przede wszystkim kontaktem z rodziną. W Warszawie mam (za) mało rodziny, więc podczas wizyty na wsi staram się odwiedzić wszystkie ważne dla mnie osoby. I spędzić dużo czasu z moją siostrzenicą, którą absolutnie uwielbiam <3 na szczęście z wzajemnością! Ja dogaduję się z dziećmi tylko od pewnego wieku, więc czekam, aż jeszcze druga siostrzenica trochę podrośnie i wtedy będzie z nas prawdziwy “dream team”.
Druga rzecz, która zachwyca mnie na wsi, to przyroda. Swoją drogą człowiek całe życie się uczy… Przez całe dzieciństwo spędzałam wakacje na wsi, a zaskoczył mnie widok tego młodego zboża o tej porze roku. Myślałam, że wszystko wysiewa się wiosną ;).
Powyższe obrazki naprawdę mnie zachwycają i uwielbiam takie miejsca, ale… Nie na co dzień. Jestem stworzeniem miejskim i z wielu powodów nie wyobrażam sobie codziennego życia na wsi. Największym problemem dla mnie jest obserwowanie tego, jak traktuje się tam zwierzęta. Oczywiście nie chcę generalizować, ale jednak różnica w podejściu do zwierząt na prawdziwej wsi, a w mieście, jest widoczna na pierwszy rzut oka… Gdzieniegdzie psy trzymane są jeszcze na łańcuchach, lub wręcz przeciwnie – puszczane całkowicie samopas, więc zagryzają się wzajemnie lub notorycznie są potrącane przez samochody… Nie chcę przytaczać tu konkretnych historii, bo to dla mnie zbyt trudne i chyba nie ma sensu Was również zasmucać. Teraz staram się nie przywiązywać do żadnego zwierzaka biegającego po podwórku babci i brata ciotecznego, bo jak przyjadę następnym razem, to może go już nie być. Wczoraj moje serce skradł nowy szczeniak, ale wiem, że to kolejny pies, którego ja będę musiała odrobaczać, zakraplać od kleszczy itd. Nie mówiąc już o tym, że nie będę w stanie zmusić jego właścicieli do sterylizacji, a wiem, jak skończyć się może każda ciąża tej suczki. Patrzę więc na to przesłodkie maleństwo i…. mam ochotę je ukraść. Dla jego dobra. Ale wiem, że na jego miejscu pojawi się kolejne.
I z jednej strony jestem zła, że odziedziczyłam po mamie taką wrażliwość na punkcie zwierząt. Z drugiej strony jednak jestem jej wdzięczna, że wspiera mnie w mojej walce o lepsze życie tych czworonogów. I ja naprawdę nie oczekuję od nikogo, że wpuści psa lub kota do swojego łóżka… Oczekuję jedynie choć odrobiny empatii w stosunku do tych zwierząt.
A tak poza tym, to tydzień minął mi pod znakiem jogi. Wzięłam się w końcu za siebie i zaczęłam wreszcie przygotowywać się do trudniejszych pozycji.
Miałam nosa, bo dzień po tym, jak poćwiczyłam różne warianty stawania na głowie, na zajęciach z acro yogi przeszliśmy do pozycji, która wymagała tych zdobytych dzień wcześniej umiejętności. Po tych zajęciach endorfiny dosłownie uderzyły mi do głowy! Tak wiele mogę zrobić ze swoim ciałem, muszę jedynie się do tego przyłożyć!
Kolejnym fajnym wydarzeniem w tym tygodniu była druga wizyta w Praskim Pokoju Zagadek. Tym razem byliśmy w “Pokoju porywaczy” na Stalowej. Przypominam Wam o zniżce 50% ważnej do końca roku, którą otrzymacie po powołaniu się na mojego bloga.
A po wysiłku intelektualnym poszliśmy przetestować kolejną wege miejscówkę do II części mojego zestawienia.
W tym tygodniu mogliście przegapić:
Przepis na zupę, która wzmocni Waszą odporność lub pomoże wyjść z przeziębienia.
Poradnik, jak wybrać matę do jogi.