Częstym zarzutem, jaki słyszą twórcy internetowi od swoich odbiorców jest ten o oderwaniu od rzeczywistości. Rzekomo nie rozumiemy, jak to jest pracować od 8 do 16, mieć tylko dwadzieścia-kilka dni urlopu w ciągu roku i zarabiać na przykład średnią krajową.
Tak się składa, że ja miałam okazję tego doświadczyć i doskonale ten okres pamiętam. Wiem, jak wygląda życie człowieka pracującego na etacie. Mało tego – wiem też, jak to jest pracować ciągle po godzinach, płakać wieczorami z lampką wina nad excelem z budżetem projektu i odbierać telefony od klientów w weekendy i na urlopie. Nie uważam, aby ten czas sprzyjał zdrowemu stylowi życia i nikt nie musi mi tego tłumaczyć.
Dlatego teraz moje życie wygląda inaczej.
Tylko że to “inaczej” też ma swoje ciemne strony, więcej o pracy blogera od kuchni pisałam m.in. w tym wpisie. Ale zawsze to podkreślam i teraz też to zrobię – nie zamieniłabym tej pracy na żadną inną. Biorę ją z całym “dobrodziejstwem inwentarza”.
To będzie trochę przydługi wstęp, możecie pominąć 😉
Nie żyję po to, aby pracować. Nie chcę pracować dużo. Przeciwnie – chcę pracować jak najmniej, ale też jak najefektywniej. Dlatego rezygnuję z rzeczy, które efektywne nie są, np. z nagrywania pewnych filmów na YouTube. Jednocześnie muszę mieć na uwadze fakt, że w mojej branży funkcjonuje lekka sezonowość. Są miesiące, kiedy mogę nie zarobić nawet na ZUS, ale są też takie, kiedy skrzynka pęka w szwach od propozycji współprac i nawet odrzucając 99% z nich, ma się ręce pełne roboty. W tym czasie zarabia się na ten “chudy” okres, który nadejdzie na przykład na początku roku.
Nie bez znaczenia jest też to, że jestem samodzielną kobietą, która bez względu na to, czy żyje w związku czy nie, chce do wszystkiego dojść sama. Nie ma mowy np. o kupowaniu mieszkania na spółkę z partnerem, a kto zna ceny na warszawskim rynku nieruchomości, ten zapewne się domyśla, że samodzielne zarobienie na mieszkanie to bardzo długi i żmudny proces. Dlatego nie będę udawać, że pieniądze w ogóle nie mają dla mnie znaczenia. Oczywiście, że mają. Dają poczucie bezpieczeństwa, które samodzielnym ludziom jest jeszcze bardziej potrzebne.
Do czego zmierzam?
Zmierzam do tego, że pomimo mojego przekonania, że nie chcę w życiu dużo i ciężko pracować, ja też czasami muszę zakasać rękawy i pocisnąć trochę bardziej. I takie właśnie były dla mnie ostatnie dwa miesiące. Dostałam ciekawą propozycję zawodową polegającą na współprowadzeniu programu w TV i ochoczo się jej podjęłam. Jednocześnie nie mogłam pozwolić sobie na rezygnację z przypadających na jesień “żniw” w mojej branży i ustawienie na ten czas autorespondera, że sorry, ale nie ma mnie przez 2 miesiące, wróćcie w marcu (bo w grudniu, styczniu i lutym i tak niewiele się dzieje).
Czas ten był dla mnie bardzo cennym i ciekawym doświadczeniem, a także wielką próbą dla mojego slow life. Nie raz słyszałam, że łatwo mi mówić o zdrowym odżywianiu, aktywności, czy jakichś rytuałach, skoro nie muszę wstawać codziennie o 6, nie pracuję 8h dziennie poza domem itp. Ja zawsze podkreślam, że doskonale rozumiem, że w takiej sytuacji jest ciężej! Nie przekonuję kobiet pracujących na etacie, mających dzieci i opiekę nad domem na głowie, że z pewnością znajdą czas na zajęcia tańca 4 razy w tygodniu, czy codzienną jogę. Mój styl życia jest inny, bo ja taki wybrałam. Marzyłam o nim i samodzielnie do niego doszłam, również dzięki uprzywilejowaniu. Ale nie uważam, że mój styl życia jest właściwy i osiągalny dla każdego. Każdy z nas ma inne priorytety i potrzeby.
Ze sporą dozą ekscytacji podeszłam do zmierzenia się z problemami, z jakimi mierzą się moi odbiorcy 😉 Co prawda wczesne pobudki miałam mieć tylko 2 dni w tygodniu, ale zawsze to coś. Do tego dochodzą późne powroty (w dni zdjęciowe nie było mnie w domu ok. 11h) a po nich często jeszcze praca przy komputerze, bo podczas pracy na planie nie byłam w stanie odpisywać na bardziej wymagające maile.
W pozostałe 3 dni musiałam upchnąć pracę, na którą normalnie mam 5 dni, plus czasami dochodziły do tego jakieś spotkania organizacyjne lub inne programowe sprawy do załatwienia. Z pełnym przekonaniem mogę stwierdzić, że mój czas pracy przez ostatnie 2 miesiące trwał dłużej, niż 40 godzin tygodniowo.
Zależało mi jednak, aby pogodzić to ze zdrowym stylem życia i moim slow life. Nie zapominajmy też o moim słówku roku, czyli relacjach 🙂
Czy to się udało?
Koniec wstępu 😉
Czy udało mi się tej jesieni pogodzić nowy projekt, żniwa w mojej standardowej pracy i mój zdrowy “slow” styl życia? Spoiler alert – i tak i nie. Są płaszczyzny, które udało mi się ogarnąć świetnie, a są takie, które jednak kulały i miałam nawet obawy, czy nie odbije się to na moim samopoczuciu. Jednocześnie czułam olbrzymią presję, że nie mogę w tym czasie zachorować, ani na zwykłe przeziębienie, ani tym bardziej na covid. Dlatego moim priorytetem był…
Zdrowy sen
Wysypianie się jest niezwykle ważne dla naszej odporności. A trudno mówić o wysypianiu się, kiedy o godzinie 6:30 lub 7 trzeba być na drugim końcu Warszawy, albo poza nią.
Jedyne, co mogłam zrobić, aby mieć pewność, że zapewniam sobie odpowiednią ilość snu, było przyspieszenie wieczornego chodzenia spać. Zaczynałam proces wyciszania się ok. 19tej. Wyrobiłam sobie wieczorne rytuały, które na początku miały mi pomagać ze stresem (o tym za chwilę), a później pełniły już funkcję typowo wyciszającą.
Starałam się kłaść do łóżka około 21 i było dla mnie zaskoczeniem, że jestem w stanie aż tak przesunąć ten czas chodzenia spać (normalnie to u mnie ok. 23). Okazało się, że kluczowe są te dwie wcześniejsze godziny wyciszania się. I oczywiście to nie tak, że zasypiałam od razu po położeniu się, ale pewnie ok. 21:30 – 22:00, dzięki czemu pobudki o 5:30 były odrobinę lżejsze, a ja nie miałam deficytu snu.
Były też dni, kiedy nie musiałam iść spać o 21 i chętnie posiedziałabym dłużej, ale o tej 21 mój organizm już odłączał mi prąd i po prostu padałam. Absolutnie z tym nie walczyłam, słuchałam potrzeb organizmu.
A co ze stresem?
Stres to kolejny wróg nie tylko odporności, ale i cery. Oczywiste więc było, że pracując nad programem chciałam go ograniczać… Jednocześnie jednak, pomimo pozytywnej ekscytacji, stresowałam się tym nowym wyzwaniem. Aby nieco się uspokoić, dzień przed pierwszymi nagraniami zastosowałam kilka uspokajających patentów, z których zamierzałam uczynić rytuały.
- wyszłam na spacer z psem około 19tej, aby później już móc zająć się tylko wyciszaniem i przygotowaniami do snu
- włączyłam sobie spokojną, relaksującą muzykę
- włączyłam dyfuzor z ulubionym olejkiem eterycznym
- zrobiłam sobie ciepłe kakao
- wzięłam relaksującą kąpiel i połączyłam to z małym, domowym SPA
- przed snem poleżałam na pranamacie
Wierzcie lub nie, ale bardzo mi to wszystko pomogło i wieczorem przed pierwszymi nagraniami w ogóle nie odczuwałam stresu (ten przyszedł dopiero następnego dnia po dojechaniu na miejsce ;)). Dodatkowo już na wstępie postanowiłam, że nie będę korzystać z transportu produkcyjnego, tylko będę jeździć swoim samochodem, bo samo prowadzenie auta i słuchanie ulubionej muzyki też bardzo mnie relaksuje. Ten czas za kółkiem był takim moim porannym rytuałem odstresowującym.
Ostatecznie jednak okazało się, że kolejne odcinki już w ogóle mnie nie tremowały. Pierwszy był trudny, bo było to dla mnie coś zupełnie nowego, nie wiedziałam czego (i kogo!) się spodziewać. Szybko jednak okazało się, że mamy super ekipę i atmosfera na planie jest bardzo luźna i przyjazna. To była dla mnie wielka ulga.
Aktywność fizyczna
Zaczęliśmy od sukcesów, a teraz przejdźmy do rzeczy, które udały mi się mniej. Z całą pewnością przez ostatnie 2 miesiące miałam mniej aktywności fizycznej. Na taniec mogłam chodzić tylko w piątki i soboty, a zdarzało się, że tych zajęć akurat nie było. Ćwiczenie w domu? Może kilka razy weszłam na matę, ale jakoś w ogóle nie miałam na to ochoty, a często i siły.
Ostatnio na tańcu, na rozgrzewce zauważyłam, jak wieki krok w tył zrobiło moje ciało pod względem elastyczności. Trochę mnie to podłamało, ale tu sama jestem sobie winna, bo nie ćwiczę systematycznie jogi.
Moją główną aktywnością było chodzenie. Poza dniami spędzanymi na planie zazwyczaj udawało mi się robić min. 10k kroków.
Zdrowe odżywianie
Jesień to taki czas, kiedy staram się jeść jak najwięcej ciepłych posiłków, więc to było dla mnie jednym z priorytetów. Zdarzało mi się dzień przed nagraniami przygotowywać sobie coś ciepłego do odgrzania o poranku. Ogólnie ciężko mi było coś przełknąć przed godziną 6, wiec czasami sięgałam tylko po koktajl na ciepłym mleku roślinnym. Na plan zawsze zabierałam ze sobą napar imbirowy lub ciepłą wodę w termosie.
To, co stanowiło problem w kwestii odżywiania, to że totalnie nie miałam głowy do analizowania składników odżywczych i komponowania posiłków tak, aby były różnorodne. Na planie jadłam to, co było (mieliśmy zapewnione śniadania i obiady) i w sumie były to całkiem zdrowe rzeczy… Nie licząc tych wszystkich pączuszków i innych ptysiów, które podnosiły morale grupy i ja też chętnie po nie sięgałam 😉
A w domu częściej niż zazwyczaj zdarzało mi się korzystać z posiłków przygotowanych przez rodziców i były to np. jakieś placki ziemniaczane lub z jabłkiem, naleśniki itp. Dla mnie to posiłki o niskiej wartości odżywczej. Absolutnie nie biczowałam się z powodu sięgania po takie comfort food, ale w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno moja dieta wegetariańska jest dobrze zbilansowana.
Zrobiłam więc sobie badania, które pozwoliły mi to ocenić i na szczęście wszystko jest ok. Poza poziomem witaminy D (porażka) i ferrytyną, która jak zawsze jest w normie, ale mogłaby być wyższa.
Generalnie jednak nie jest źle, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że dieta wegetariańska nie jest tak trudna, jak niektórzy próbują ją przedstawić.
To dobra okazja aby przypomnieć, że na portalu upacjenta.pl na hasło LIFEMANAGERKA macie zniżkę -18% na pakiet badań dla wegan i wegetarian, którego jestem ambasadorką. To NIE jest wzmianka sponsorowana, po prostu warto przypominać o regularnych badaniach, szczególnie, jeśli można je zrobić taniej.
Relacje
Bardzo ważnym elementem zdrowego slow stylu życia jest dla mnie dbanie o relacje z bliskimi. Przez ostatnie dwa miesiące ograniczyłam swoje i tak niezbyt bujne życie towarzyskie, ale kontakt z najważniejszymi osobami był dla mnie jednym z priorytetów. A ten jest możliwy nawet online, przykładowo z moją przyjaciółką cały czas wspieramy się przez nagrywanie wiadomości na Messengerze. Jak na planie nie miałam takiej możliwości, to robiłam to wracając i stojąc w korkach na Mordorze.
Tu nie ma co się rozpisywać – ta kwestia była dla mnie bardzo ważna i udało mi się żonglować czasem tak, aby w każdym tygodniu znaleźć go na spotkania z bliskimi. Te chwile zdecydowanie pomagały mi ładować baterie i łapać work-life balance.
Nie mogę tu nie wspomnieć, jak dużym wsparciem była dla mnie Mama, która wychodziła na spacery z Emi w te dni, kiedy nie było mnie po ok. 11h. Był to dla mnie bardzo duży komfort psychiczny, że mój pies jest zaopiekowany.
Podsumowując…
Z perspektywy czasu oceniam, że całkiem nieźle udało mi się w ostatnim czasie pogodzić zdrowy styl życia i pracę ponad normę. Najbardziej poległam na płaszczyźnie aktywności fizycznej, ale w ogóle mnie to nie dziwi… Po pierwsze dlatego, że jestem w tej kwestii leniwa, a po drugie dlatego, że czasami byłam fizycznie bardzo zmęczona. Aktywność to wtedy ostatnia rzecz, na jaką ma się siłę i ochotę.
Ten czas już za mną, teraz chcę wdrożyć mini plan naprawczy ;). Przede wszystkim zrobić sobie jakieś jogowe wyzwanie, które pozwoli mi odzyskać moją elastyczność. Pilnuję się też z suplementacją witaminy D i myślę, jak popracować nad tą ferrytyną.
Ach no i w grudniu tradycyjnie będę miała mniej pracy, więc tak po prostu odpocznę 🙂 już nie mogę się doczekać!