Jakiś czas temu media zostały opanowane przez pewne duńskie słówko, jakim jest “hygge”. Nie ma ono polskiego odpowiednika, ale mówiąc w skrócie oznacza to miłe spędzanie czasu, w przyjemnej atmosferze, z przyjaciółmi, rodziną, na przykład przy dobrym jedzeniu, ciepłej herbacie, świetle świec itp. Na polskim rynku niemal jednocześnie pojawiły się książki z “hygge” w tytule, zagadnieniem tym zainteresowały się też media… I zaczęło się. Szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że nawet wokół czegoś tak fajnego i pozytywnego jak hygge zaraz narodzą się jakieś kontrowersje i narzekania. No bo w czym komuś może przeszkadzać hygge? A no z różnych artykułów i przede wszystkim komentarzy na blogach dowiemy się, że hygge to tylko kolejna zagraniczna moda, że to chwyt marketingowy, coś wymyślonego na potrzeby robienia pieniędzy, że Polacy mają kompleksy i czują potrzebę czerpania z innych kultur, itd.
Faktycznie hygge stało się modne. Sama na początku poleciłam Wam książkę “Hygge, duńska sztuka szczęścia”, bo bardzo mi się ona spodobała, a potem zorientowałam się, że to jest już wszędzie. Wszyscy o tym piszą, wszyscy hyggują… Stało się to nawet odrobinę męczące, więc postanowiłam nie dorzucać do tego swojej cegiełki i zamilkłam w temacie hygge. Później jednak zauważyłam, że hygge zaczyna budzić też negatywne emocje i być mocno krytykowane. Zaskoczyło mnie to, więc postanowiłam się do tego odnieść.
Zacznijmy od tego, co ja zaliczam do “hygge momentów”. Kilka przykładów:
- weekendowy spacer z Wojtkiem i Luną, z termosem pełnym ciepłej herbaty, w wygodnym ubraniu, najczęściej bez makijażu, podczas którego liczy się tylko to, że fajnie spędzamy razem czas
- ciepła zupa lub herbata po tym długim spacerze… Po powrocie do domu lub przy okazji wizyty u mamy.
- wieczorny czas na kanapie z Luną wtuloną we mnie i z książką lub ulubionymi kanałami na YouTube
- wieczór z planszówkami
Jak to wszystko określić jednym, polskim słowem? Relaks? Celebracja codzienności? Czas z bliskimi? Bardzo ogólne. I trochę bez emocji. A – o ile dobrze zrozumiałam – pod słowem “hygge” kryją się już jakieś emocje i są to emocje bardzo pozytywne. Wszak to niby duński sposób na szczęście, na przetrwanie zimnego i ciemnego okresu w roku. A może nawet przetrwanie to złe słowo, bo przecież chodzi o jego celebrację.
I wiecie co mi się w tej filozofii hygge podoba? Właśnie to, że te zupełnie zwykłe, proste czynności, urastają do rangi czegoś modnego, pożądanego, godnego celebracji i cennego. Ten nurt wiele osób utwierdził w przekonaniu, ze takie spędzanie czasu też jest fajne i wartościowe. Możecie się śmiać, ale niektórzy takiego potwierdzenia naprawdę potrzebują i skoro przy okazji tej mody je otrzymali i przestaną mieć kompleksy z powodu spędzania czasu w domu pod kocem, zamiast w modnej kawiarni, to super! Nie widzę w tym zjawisku absolutnie nic szkodliwego. Chwyt marketingowy? Napędzanie konsumpcjonizmu? No nie oszukujmy się, albo ktoś jest na takie rzeczy podatny, albo nie. Mnie sympatia do filozofii hygge nie skłoniła do żadnego zakupu, nie czuję potrzeby kupowania nowego koca czy świeczek, bo świec nie lubię, a stary koc jest dostatecznie przytulny. W całej tej modzie na hygge zarzuca się też Polakom, że nie doceniają polskich tradycji, a oglądają się na te zagraniczne i wręcz gloryfikują je. Może będę okrutna, ale… Jakie są polskie tradycje dot. spędzania czasu wolnego z bliskimi? W moim odczuciu wiele z nich krąży wokół alkoholu i siedzenia przy suto zastawionym stole. Przykro mi, wolę to czerpanie inspiracji z zachodu czy też północy. I wreszcie – czy hygge w Danii faktycznie istnieje? Moim zdaniem nie można generalizować. Jeden Duńczyk wpisze się w ten opisywany w książkach “wzór”, inny nie. To tak jak Polacy gdzieniegdzie za granicą są kojarzeni z wódką. Do mnie to skojarzenie totalnie nie pasuje, inny natomiast się ucieszy, że tak dobrze go znają ;). Zresztą powiedzmy sobie szczerze – hygge to nic nadzwyczajnego. Funkcjonuje na pewno w wielu krajach i przez mnóstwo osób jest praktykowane. Różnica polega na tym, że Duńczycy mają na to swoje słowo. A że zrobili z niego swój znak rozpoznawczy i chwyt marketingowy przyciągający turystów i zwracający uwagę na ich kulturę, to… Czy jest w tym coś złego? Anglicy mają swoją herbatkę, Francuzi deskę serów i paryski szyk, a Duńczycy hygge.
Na końcu jeszcze dwa słowa na temat hygge i zdrowego stylu życia. Czy to się kłóci? Moim zdaniem nie, bo po pierwsze dla każdego hygge oznacza coś innego. To nie musi być zaleganie pod kocem na kanapie i objadanie się czekoladkami :). Po drugie takie chwile też są potrzebne dla zdrowia, psychicznego ;).
Podsumowując – dla mnie hygge to tylko słowo określające coś, co jest mi znane od lat. Podoba mi się, że można to ubrać w to jedno słówko, choć uważam, że mogłoby być prostsze w wymowie ;). Najważniejsze jednak, że filozofia ta ma na celu promowanie radości z małych rzeczy. I nie widzę nic złego w towarzyszącej temu otoczce marketingowej… Nie oszukujmy się, jesteśmy otoczeni marketingiem, ze wszystkich stron! Tylko od nas zależy, czemu ulegniemy i co skłoni nas do konsumpcjonistycznych zachowań, a wobec czego pozostaniemy obojętni.
Zdaję sobie sprawę, że moje podejście do tego tematu jest dość płytkie. Oceniam różne zjawiska przede wszystkim patrząc na to, czy są dobre czy złe. W filozofii hygge dziury w całym nijak się dopatrzyć nie mogę, więc oceniam ją pozytywnie. Zauważyłam jednak, że temat ten budzi kontrowersje i ciekawa jestem, czy ominą one mojego bloga 🙂 koniecznie dajcie znać, co sądzicie na temat hygge!