Tak naprawdę ten post powstał rok temu. Nigdy go jednak nie opublikowałam, chyba po prostu pisałam go zbyt długo i minął czas, kiedy jego dodanie miało jakikolwiek sens… Ale to bardzo dobrze, bo teraz wiem, jak ostatecznie potoczył się mój rok 2017 i mogę napisać to wszystko z innej perspektywy. A wiem, że warto o tym napisać, bo niedawno przeczytałam gdzieś komentarz osoby, która była już strasznie zmęczona tym blogerskim entuzjazmem związanym z nadejściem nowego roku. Dla niej ten rok zaczął się bardzo źle i ten wysyp pozytywnych treści zwyczajnie ją drażnił.
Bo wiecie – większość blogerów miała dobry, obfitujący we wspaniałe wydarzenia i sukcesy rok, a ten nowy to już w ogóle będzie najwspanialszy w życiu :). Chociaż – to napisałam rok temu, natomiast w tym roku widzę, że w blogosferze pojawił się trend pisania o porażkach! Bardzo mnie to cieszy, bo to znaczy, że coraz więcej osób skłania się ku autentyczności. Osobiście uważam, że fajnie jest dzielić się pozytywną energią i dobrymi wspomnieniami i planami, ale z pewnością są osoby, na które takie treści działają dołująco. Różnie to bywa, może są po rozstaniu, może stracili kogoś bliskiego, nie układa im się zawodowo, albo mają problemy zdrowotne… W takiej sytuacji trudno myśleć optymistycznie i wcale mnie to nie dziwi.
Nie lubię też gadania “jaki sylwester taki cały rok”, “jaki nowy rok taki cały rok” itd. To bzdura. Każdy rok przynosi zarówno dobre, jak i złe wydarzenia. Doskonale pamiętam, że u mnie w zeszłym roku pierwszy dzień stycznia się nie popisał i wierząc w te zabobony powinnam wtedy popaść w depresję, bo po tamtym roku nie mogłam spodziewać się niczego pozytywnego. Ba, dalsza część miesiąca wcale nie była lepsza, problemy nie odpuszczały. Jednak zawsze w takiej sytuacji staram się pamiętać, że życie składa się z momentów, a momenty mają to do siebie, że nie trwają wiecznie. Jeśli teraz w Waszym życiu jest źle, musicie pamiętać o tym, że to minie. Cały styczeń może być do dupy, a już w lutym, czy maju możecie unosić się ze szczęścia ponad chodnikami. Problemy mijają, rozwiązujemy je, albo z niektórymi po prostu uczymy się żyć, bo czas leczy rany.
U mnie rok temu po naprawdę kiepskim styczniu przyszła bardzo udana i spokojna reszta roku. Nic na to nie wskazywało, a jednak wszystko jakoś się poukładało. No i jak to w przyrodzie bywa – po zimie przyszła wiosna. A wraz z nią więcej słońca, energii i optymizmu.
Dodam jeszcze, znowu w oparciu o moje doświadczenia, że czasami warto skorzystać z pomocy specjalisty. Ja kilka lat temu zaczynałam rok z olbrzymim poczuciem beznadziejności i niepewności i czułam, że jestem na równi pochyłej do depresji. To był mój pierwszy rok freelancingu. Nie dawałam rady finansowo, całkowicie straciłam wiarę w siebie, nie radziłam sobie z tą nietypową sytuacją. Poszłam więc do psychologa i chociaż ogólnie nie wspominam swojej terapii najlepiej, to uważam że w tamtym momencie była mi potrzebna i powstrzymała proces pogrążania się w tej czarnej dziurze, w jakiej się wtedy znalazłam. Korzystanie z pomocy psychologa to zupełnie naturalna, zdrowa rzecz i bardzo ją polecam, nie tylko w trudniejszych okresach.