Nie masz teraz czasu na czytanie? Posłuchaj!
Jestem właśnie w trakcie wiosennych porządków i odgruzowywania mieszkania, dlatego w mojej głowie zrodziły się kolejne “konsumenckie” przemyślenia, tym razem związane z konsumpcjonizmem… Problem ten nie dotyczy tylko naszych przeładowanych kosmetyczek, szaf czy kuchennych szafek, ale i naszej planety, której coraz trudniej to wszystko udźwignąć. Jest popyt – jest podaż. Więc czy dla dobra środowiska wszyscy powinniśmy zostać minimalistami? Czy jest szansa, że kiedyś nacieszymy się tym dobrobytem, który nastąpił po chudych latach i będziemy w stanie powstrzymać ten wszechobecny konsumpcjonizm?
Oczywiście jak ze wszystkim – każdy z nas powinien zacząć od siebie.
Ja na przykład wpadłam w pułapkę kupowania etycznych kosmetyków, które spełniłyby moje oczekiwania. W ten sposób zapełniłam swoją łazienkę jakąś chorą ilością odżywek do włosów i dezodorantów. Kiedy ostatnio przyszło mi się z tym wszystkim rozprawić, byłam wściekła. Tak samo wkurzona jestem, kiedy jakaś firma bez konsultacji ze mną wysyła mi paczki PR-owe, w których są kosmetyki totalnie niedopasowane do mojej skóry. Nie dzieje się to na szczęście zbyt często, bo zazwyczaj jednak firmy pytają o zgodę, czy mogą taką niezobowiązującą przesyłkę wysłać, a ja wtedy godzę się tylko na takie, które uznam za faktycznie przydatne i warte przetestowania. Jakiś czas temu dostałam propozycję od jednej z marek kosmetycznych, która chciała przesłać mi paczkę kosmetyków kolorowych. Nie zgodziłam się oczywiście, bo używam bardzo mało kosmetyków kolorowych i taka przesyłka byłaby mi zbędna. Kilka dni później widziałam paczkę od tej marki u innej blogerki… I doznałam szoku. To były KILOGRAMY kosmetyków, firma przesłała chyba cały przekrój swojej ogromnej oferty. Byłabym autentycznie załamana, gdybym dostała taką paczkę.
Bycie blogerem i tworzenie potrzeb zakupowych u odbiorców
Piszę o tym, bo chcę wtrącić ważną dygresję dotyczącą mojej blogowej działalności. Otóż kiedy blog zaczął stawać się ważnym filarem mojej działalności zawodowej, zastanawiałam się, czy dam radę się z niego utrzymać nie postępując wbrew mojej ideologii i nie tworząc u ludzi sztucznych potrzeb zakupowych. Z tego powodu odrzucałam bardzo wiele propozycji, tym samym skazując się na totalnie “suche” miesiące, podczas których nie zarobiłam ani złotówki, jednocześnie wkładając w bloga pełnoetatową ilość pracy. Przełomowym momentem był mój test wyciskarki, którą uważam za naprawdę świetny i bardzo przydatny sprzęt, ale mimo zarobków z afiliacji nie mam zamiaru przekonywać Was codziennie na Instagramie, że “musicie ją mieć”. Nagrałam jej test, na który przez wyszukiwarkę na YouTube trafiają głównie osoby planujące zakup wyciskarki i dla nich ten film jest przydatny i pomaga w podjęciu decyzji zakupowej. To dla mnie bardzo uczciwy układ. Po przemyśleniu sprawy postanowiłam, że otworzę się na testowanie różnych sprzętów, bo po 1 lubię to robić, a po 2 ludzie z tego korzystają, to im w jakiś sposób pomaga. Mam jednak takie założenie, że w ramach współpracy przygotowuję testy tylko tych sprzętów, które faktycznie mogę polecić. Zdarzało się już, że jakiś sprzęt testowałam, poświęciłam na to sporo czasu, ale ostatecznie uznałam, że nie chcę go polecać i odesłałam go do producenta wycofując się ze współpracy. Dlatego moi odbiorcy mogą mieć pewność, że to co, pokazuję, jest moim zdaniem OK. Nawet jeśli nie zostanie to ze mną na zawsze (niektóre sprzęty, jak np. ostatnio oczyszczacz powietrza, przyjmuję tylko do przetestowania i napisania wpisu) i później zobaczycie, że używam czegoś innego. Miejcie proszę na uwadze fakt, że testy przygotowuję głównie pod wyszukiwarki, a nie po to, aby tworzyć w Was potrzebę posiadania danego produktu. Jeśli ją poczujecie i faktycznie jest on Wam potrzebny, to super! Mnóstwo osób pisało mi, że po moim teście kupiły np. blender Braun i są z niego bardzo zadowolone. Bardzo mnie to cieszy, że moi stali odbiorcy też korzystają z tych testów 🙂 ale ich główna idea jest nieco inna. Ok, koniec dygresji ;).
Minimalizm vs. konsumpcjonizm
Mam problem z nazwaniem siebie minimalistką. Nie jestem nią jeśli chodzi np. o ubrania czy buty sportowe, ale za tym stoją względy praktyczne – to w 90% mój styl, a nie robię prania zbyt często, więc tak mi jest wygodniej. Mam też spory nadmiar akcesoriów kuchennych, który zafundowałam sobie po przeprowadzce, w ferworze urządzania mieszkania i zapraszania gości, a później też robienia zdjęć kulinarnych na bloga. Nie doskwiera mi to jakoś szczególnie, tylko przypomina o tym, jakim kiedyś byłam bezmyślnym konsumentem.
Trochę to teraz będzie jak strzelanie do własnej bramki, ale czy serio musimy wierzyć wszystkim influencerkom, że jakiś produkt jest boski i musimy go mieć? Czy jakaś szminka, sukienka, czy inny gadżet faktycznie wpłyną jakoś na nasze życie? Może tak, a może skorzystamy z tej rzeczy tylko kilka razy? Może łatwo mi mówić, bo od dziecka jestem nauczona oszczędności i zawsze nad każdym zakupem musiałam zastanowić się 5 razy. Zostało mi to do dziś, więc zakupoholizm zupełnie nie leży w mojej naturze. Pamiętam, jak jesienią spędziłam w Lidlu chyba z pół godziny zastanawiając się nad zakupem butów w typie “emu”, które różniły się od tych, które posiadam tylko wysokością i podeszwą. Był to zakup o wartości ok. 50 zł, więc nic wielkiego… Ale serio przez te pół godziny zastanawiałam się, czy te buty są mi potrzebne. Ostatecznie przekonała mnie do nich ta grubsza podeszwa, bo moje stare, zjechane pseudo-emu miały zbyt cienką i niewygodną, przez co nie nadawały się na dłuższe spacery. I wiecie co? Przechodziłam w tych butach później caluteńką zimę, dzień w dzień. A czasami jest odwrotnie – po długich przemyśleniach rezygnuję z zakupu czegoś i później okazuje się, że wcale mi tego nie brakuje. Nie potrafię nawet przytoczyć przykładów, bo nie pamiętam już o tych zachciankach.
Cała prawda o marketingu
No właśnie. Zachciankach. Kluczowe moim zdaniem jest odróżnienie realnych potrzeb od zachcianek. I o ile uważam, że jak od czasu do czasu, dla zdrowia psychicznego zafundujemy sobie jakąś zachciankę, to zupełnie nie ma powodu, aby mieć wyrzuty sumienia. ALE jest różnica pomiędzy uleganiem zachciance raz na jakiś czas, a częstym, bezrefleksyjnym kupowaniem rzeczy, do których przekonał nas jedynie marketing… Bo na każdym kroku jesteśmy bombardowani reklamami, działaniami marketingowymi i PR-owymi… I choć uważam, że takie działania są potrzebne, to jednocześnie myślę, że konsumenci powinni nabrać do tego dystansu. Bo czy naprawdę potrzebujemy mieć piąty tusz do rzęs albo dwudzieste cienie do powiek? Czy ktokolwiek widzi różnicę pomiędzy nimi na naszych powiekach? Czy jest sens otwierać jednocześnie 3 balsamy do ciała i osobny krem do stóp?
Zróbcie taki test. Weźcie do ręki kilka Waszych kosmetyków pielęgnacyjnych i sprawdźcie, jak na opakowaniu ich działanie opisuje producent. Potwierdzacie to? Zgadzacie się z tym? Wasze włosy po tych odżywkach faktycznie są takie lśniące, sprężyste i zdrowe? Wasza skóra rzeczywiście taka miękka, gładka, ukojona i promienna? Dłonie odmłodzone i długotrwale nawilżone? Cellulit zredukowany o 70%? W ilu przypadkach ten opis z opakowania faktycznie się sprawdza, a w ilu jest tylko tekstem marketingowym, nad którym siedział copywriter, który nigdy tego kosmetyku nawet nie trzymał w dłoni? Bo tak właśnie jest, opisy działania kosmetyków często powstają na takiej samej zasadzie, jak horoskopy w gazetach. Przypomnijcie sobie o tym za każdym razem, kiedy znowu ktoś lub coś wytworzy u Was potrzebę zakupową.
Na końcu powiem Wam, jak ja sobie radzę z takimi impulsami zakupowymi. Pojawiają się one np. kiedy ktoś z Was mi coś poleci, albo zobaczę coś fajnego u blogerki, którą darzę zaufaniem. Zadaję sobie dosłownie kilka pytań, które pomagają mi szybko ocenić, czy zakup danej rzeczy faktycznie ma sens.
- Czy ja tego potrzebuję? Czy może mi to coś ułatwić, uprzyjemnić?
- Czy przypadkiem już tego nie mam, tylko w jakiejś nieco innej postaci (np. ktoś poleca jakiś fajny hydrolat, ale ja już mam coś innego, co stosuję jako tonik do twarzy)?
- Czy to, że ta rzecz sprawdziła się u tej osoby daje mi niemalże gwarancję, że sprawdzi się też u mnie?
I to w zasadzie wystarczy, aby przesiać całą masę bezsensownych zachcianek. A kiedyś ulegałam i to właśnie (plastikowe) żniwo tego okresu zebrałam ostatnio podczas porządków w kosmetykach ;).
Podsumowując…
Nie zmienimy świata wojując na grupach facebookowych z ludźmi, którzy kupują naszym zdaniem niepotrzebne rzeczy… Nie zmienimy go też atakując blogerki, które naszym zdaniem wytwarzają w swoich odbiorcach sztuczne potrzeby zakupowe. Jedyne co możemy zmienić, to samych siebie, a gdyby każdy poświęcił chwilę na refleksję przed włożeniem kolejnej rzeczy do koszyka, świat powoli, bardzo powoli zacząłby stawać się lepszym miejscem. Bo jak nikt nie będzie kupował osobnego płynu do higieny intymnej dla dziewczynek (to jest IDIOTYZM!!!), to firma przestanie go produkować. I tak ze wszystkim.