To było dokładnie 7 lat temu. Pamiętam ten niedzielny wieczór, siedziałam sama w domu oglądając “Chirurgów”, kiedy zadzwonił telefon, numer spoza mojej książki telefonicznej. To był brat cioteczny mojego przyjaciela. Wiadomość jaką miał mi do przekazania zatrzymała moje serce na kilka sekund. A potem była już tylko rozpacz, modlitwa i wiara w cud, który niestety się nie wydarzył.
Następstwem tego dnia był miesiąc totalnego marazmu. Nic nie miało sensu. Po co rezygnować z czegoś żeby oszczędzić pieniądze, skoro mogę nigdy z tych oszczędności nie skorzystać? Jaki sens ma odmawianie sobie ulubionej czekolady, jeśli szybsza od cukrzycy może okazać się śmierć w wypadku? Takie myśli nie dawały mi spokoju i ta końcówka 2012 roku była im całkowicie podporządkowana. Ale kiedy przyszedł 2013 powiedziałam sobie “dość”. Śmierć mojego przyjaciela była totalnie bez sensu, nigdy jej nie zrozumiem i nigdy nie zaakceptuję. Ale postanowiłam wtedy, że musi mnie ona czegoś nauczyć, że musi wyniknąć z niej chociaż jedna, maleńka pozytywna rzecz. I tą pozytywną rzeczą miała być moja zmiana podejścia do życia.
A co się zmieniło? Niby nic takiego, nie rzuciłam od razu pracy i nie wyjechałam w podróż dookoła świata, nie dokonałam w swoim życiu żadnych spektakularnych zmian. Wszystko działo się stopniowo.
Zaczęło się od tego, że zaczęłam doceniać każdy dzień. Wiele rzeczy przestało mieć dla mnie znaczenie. Dotarło do mnie to, co niby jest takie oczywiste, czyli że zazwyczaj nie doceniamy tego co mamy, a to nasz najgorszy błąd, bo w każdej chwili możemy to stracić. Możemy stracić zdrowie lub kogoś bliskiego, zupełnie się tego nie spodziewając i tym samym nie będąc na to przygotowanym… Wydaje nam się, że takie rzeczy nas nie dotyczą. Codziennie ludzie giną w wypadkach, albo umierają w szpitalach, ale to przecież jest gdzieś daleko od nas. Też tak kiedyś myślałam, ale niestety – to w każdej chwili może spotkać każdego z nas. Dlatego od tamtego czasu dziękuję za każdy bezpieczny powrót mój albo Wojtka do domu.
Czasami narzekamy na swoje życie, a dwa dni później już za tym życiem tęsknimy, bo coś wywróciło je do góry nogami tak, jak wcale tego nie chcieliśmy. I jak tak patrzę na to wszystko z perspektywy czasu, to właśnie tamtemu wydarzeniu przypisałabym początek swojego “slow life”. Nie wiem, czy moje życie wyglądałoby dziś tak samo, gdyby on żył. Czy rzuciłabym pracę na etacie i poszła na swoje… Być może tak, ale dojrzałabym do tego znacznie później? Jego śmierć była dla mnie wiadrem zimnej wody. Nagle uświadomiłam sobie, że życie przecieka mi przez palce, że marnuję je na pracę po godzinach, że skracam je sobie przez stres… To wtedy zaczęła kiełkować we mnie myśl, że nie chcę tak funkcjonować, że szkoda mi życia, które przecież też w każdej chwili może się skończyć.
Odświeżam ten wpis po latach i kiedy pisałam go po roku, używałam sformułowania “dzień, który zmienił moje podejście do życia”. Dziś mogę powiedzieć, że zmiana podejścia doprowadziła do zmiany mojego życia ogólnie. To pod wpływem tamtych wydarzeń wprowadziłam zmiany, dzięki którym teraz jestem w miejscu, w którym zawsze chciałam być.
Jeśli na co dzień cieszycie się życiem i uważacie je za skarb – nie piszę tego do Was. Jeśli częściej narzekacie i uważacie swoje życie za beznadziejne – zerknijcie na tę stronę. A teraz zastanówcie się – jeśli jesteście zdrowi, jeśli macie w swoim otoczeniu kogoś bliskiego – czy możecie nazwać swoje życie beznadziejnym?
Od śmierci mojego przyjaciela minęło już 7 lat. Do dziś zdarza mi się myśleć o tym, co zostało mu bezpowrotnie odebrane w tej jednej chwili, kiedy uległ wypadkowi. Myślę o nim czasami, kiedy widzę coś pięknego – zachód słońca, oświetlone miasto, blask ogniska… Myślę o tym, jakie ja mam szczęście, że mogę tego doświadczać. Próbowaliście kiedyś tak do tego podejść? Że każdy przeżyty dzień to wielkie szczęście, bo tego dnia mogło już nie być?