W życiu wielu freelancerów nie ma czegoś takiego jak “typowy dzień pracy”. Chociaż oczywiście wiele zależy od rodzaju pracy i cech charakteru danej osoby… Ja ani nie jestem typem lubiącym żyć z kalendarzem w ręku, ani moja praca temu nie sprzyja. Do nienormowanego czasu pracy dochodzi jeszcze mój zdrowy styl życia, którego ważną częścią jest aktywność fizyczna i dbanie o równowagę psychiczną. Aby to zobrazować i zarazem pozwolić Wam lepiej mnie poznać, postanowiłam opisać mój przykładowy dzień. On nigdy się nie powtórzy, bo każdy mój dzień wygląda inaczej. Nie ma w nim punktów stałych jak np. pobudka czy kolacja zawsze o tej samej porze. Nawet mój pies dostosował się do mojego stylu życia i wychodzi na spacer o zupełnie różnych porach. Dla wielu osób to nie do pomyślenia, ale nam tak właśnie żyje się najlepiej i to było jednym z moich celów, kiedy zdecydowałam się odejść z etatu. Jedyne, co w moim życiu jest stałe, to potrzeba równowagi, której podporządkowuję wszystkie moje działania. Ale nie w skali dnia, a tygodnia. Opisywany przeze mnie dzień to piątek, podczas gdy w czwartek większość dnia spędziłam przy komputerze i jedyne, na co sobie pozwoliłam poza pracą, to spacer z psem na psi plac zabaw i ugotowanie obiadu. Piątek dla równowagi miał być luźniejszy, dlatego moje priorytety tego dnia były zupełnie inne… Ale o wszystkim zaraz się przekonacie 🙂
Wybaczcie proszę jakość zdjęć w tym wpisie. Swego czasu popularne w blogosferze było tworzenie postów “mój dzień w zdjęciach godzina po godzinie”, w którym chodziło o kreatywne fotografowanie codzienności. Ja zaczęłam tworzyć ten post zupełnie zapominając o tamtej idei, dlatego moje zdjęcia są przypadkowe i robione na szybko, bez kreatywnego spojrzenia.
7:20 – budzę się, tradycyjnie bez budzika. Zerkam na telefon, odbieram wysłane do mnie snapy i odpisuję na nie. Na telefonie sprawdzam też maila i widzę, że Michał przysłał ZdrowoManię na dzisiaj. Muszę ją jak najszybciej sprawdzić, aby był jeszcze czas na ewentualne poprawki. Włączam komputer, pobieram plik i jeszcze leżąc w łóżku oglądam go. Odetchnąwszy z ulgą (wszystko ok!) piszę do mojego gościa z informacją o planowanej publikacji i wgrywam plik na YouTube.
8:00 – wstaję, wypijam szklankę wody, idę ogarnąć kuchnię i zalać płatki owsiane mlekiem roślinnym. Orientuję się, że nastąpiła przerwa w dostawie ciepłej wody… Przypominam sobie SMS-a, którego spółdzielnia wysłała w poniedziałek… No tak, czeka mnie kilka dni z lodowatym prysznicem ;). Po zmywaniu, zgodnie z moimi nowymi nawykami, planuję zrobić kilka powitań słońca. Rozkładam matę… Ale siadam jeszcze na chwilkę do komputera, aby włączyć sobie na Spotify jakąś jogową playlistę… Przy okazji odkrywam, że na FB pisze do mnie mój zleceniodawca w sprawie forum, które obsługuję. Jest tuż przed spotkaniem z klientem i ma kilka pytań. Cóż, sprawa jest pilna, więc joga musi poczekać. Tuż przed 9 docieram w końcu na matę i po kilku ćwiczeniach oddechowych robię kilka powitań słońca.
9:00 – zamiast tradycyjnej savasany (którą wykonuje się w pozycji leżącej) postanawiam chwilę pomedytować na balkonie. Warunki są średnio sprzyjające, bo za oknem nadal jest jeden wielki plac budowy i jest bardzo głośno… Mimo to siadam na leżance w pozycji półlotosu i staram się wyciszyć. Słońce grzeje nieprzyzwoicie, ale to może być ostatni dzień tego lata, więc nie narzekam. Kontempluję. Trwa to zaledwie kilka chwil, po których przynoszę sobie śniadanie, książkę i czapkę z daszkiem i spędzam na balkonie jeszcze kilkanaście minut. Po zjedzeniu śniadania szoruję zęby i biorę lodowaty prysznic. Dozuję sobie przyjemność kontaktu z zimną wodą i włosy postanawiam umyć po powrocie ze spaceru z psem 😉
10:00 – przed wyjściem z Luną sprawdzam jeszcze maila i facebooka, czy nie jestem komuś potrzebna. Uświadamiam sobie też, że powinnam zacząć pisać ten wpis, inaczej wieczorem nie będę w stanie tego wszystkiego odtworzyć… Zaczynam więc, dochodząc do tego momentu, po czym wychodzę z psem. Podczas spaceru zachwycam się piękną pogodą i postanawiam jednak pójść nieco dalej, niż wstępnie zakładałam. W międzyczasie układam sobie w głowie plan zadań do wykonania… Wydaje mi się, że będę miała w miarę luźny dzień, więc planuję wreszcie wprowadzić obiecane zmiany w Dzienniku Obserwacji Organizmu.
11:00 – spacer się przedłuża, bo spotykam innych, towarzyskich psiarzy. Poznaję historię ich psów i przyłapuję się na tym, że uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Czuję olbrzymią wdzięczność, że właśnie tak spędzam to wrześniowe przedpołudnie i że nie muszę siedzieć w biurze i udawać, że pracuję, albo użerać się z 345678 uwagą klienta do jakiegoś projektu graficznego mojego podwykonawcy. Nie oznacza to jednak, że moje myśli są wolne od pracy… Poznane podczas tego spaceru psy pochodzą ze schroniska, widać po nich, że są niesamowicie szczęśliwe i radosne. Inspirują mnie te historie, więc wpadam na pomysł, aby w ramach realizowanego przeze mnie projektu (którego celem jest m.in. promowanie adopcji zwierząt ze schroniska) nagrać reportaże z takimi osobami. Zastanawiam się czy znajdę w sobie odwagę, aby proponować to ludziom spotykanym podczas spacerów… Myślę też, że to ostatni dzwonek na tego typu realizację, bo zaraz warunki atmosferyczne nie będą sprzyjały nagraniom. Obiecuję sobie, że podczas kolejnego takiego spotkania psiarzy poruszę ten temat i wybadam reakcję ludzi*. Po powrocie do domu myję głowę w lodowatej wodzie i siadam do komputera, aby zerknąć co się dzieje na obsługiwanych przeze mnie fanpage’ach i dopisać ciąg dalszy tego posta. W międzyczasie robię sobie też szybką sałatkę z ogórków kiszonych, pomidora i balkonowych ziół. Po raz kolejny tego dnia celebruję wdzięczność – za pomidory, które jeszcze mają smak! 🙂
*Jeśli czyta mnie ktoś z Warszawy, kto ma psa ze schroniska i chciałby wziąć udział w takim projekcie, dajcie znać!
12:00 – czas zaczyna mnie gonić, więc robię szybki przegląd maili, odpisuję na nie i zaczynam się szykować. O 12:30 wychodzę na jogę
12:45- 14:00 – czas dla mnie w szkole jogi 🙂 dostaję tego dnia niesamowity wycisk, przez połowę sesji zastanawiam się, czy nie zmienił się grafik i czy na pewno trafiłam na te zajęcia co zawsze.
14:00 – 16:00 – lodówka jeszcze od czasu naszego powrotu z Grecji świeci pustkami, więc czas na zakupy spożywcze, a przy okazji też kosmetyczne. W Naturze przypadkowo trafiam na promocję -40% na kosmetyki kolorowe. Tyle wygrać 😉
16:00 – po powrocie do domu planuję wziąć się za obiad, ale sprawdzam maila i widzę, że muszę nanieść drobne poprawki do czegoś, nad czym pracowałam dzień wcześniej. Spędzam godzinę na szukaniu filmu przedstawiającego liżące się koty. W tym samym czasie rozmawiam na FB z behawiorystką, z którą będę niedługo nagrywać krótkie filmiki edukacyjne na prowadzony przeze mnie fanpage. Zerkam na Lunę, która właśnie przyniosła mojego buta i postanawiam, że najwyższy czas rozważyć współpracę z zoopsychologiem również na gruncie prywatnym.
17:00 – koty znalezione, czas więc na ZdrowoManię. Plik jest już wgrany na YouTube, ale muszę przygotować do niego opisy, zrobić adnotacje na planszy końcowej itp. Jako że kanał nie ma uruchomionych reklam, nie mam możliwości zaplanowania automatycznej publikacji. Ustawiam więc alarm w telefonie, który o 18tej przypomni mi, aby zmienić widoczność filmu na publiczną. Ok. 17:30 mam wreszcie czas, aby iść do kuchni… Tyle tylko, że jest już za późno aby zabierać się za faszerowane papryki, które miałam dziś przygotować. Nie mam też składników, które zawsze ratują mnie w sytuacji, kiedy trzeba zrobić obiad w 10 minut. Wojtek zarządza spacer połączony z wyjściem na falafel.
18:30 – wracam do domu, kontrolnie zerkam na maila i komentarze, szykuję się na….
19:00 – taniec! To mój wielki powrót po prawie pół roku i oczywiście czuję i ruszam się jak totalna pokraka. Wiosną porzuciłam taniec na rzecz prawie codziennej jogi, ale ostatnio zatęskniłam i postanowiłam chodzić na te zajęcia chociaż kilka razy w miesiącu.
20:15 – wracam do domu i uświadamiam sobie, że czeka mnie lodowaty prysznic… Rano to było do przeżycia, ale teraz nie ma takiej opcji. Grzeję wodę w garnku :). Po “prysznicu” nakładam na twarz nowe serum z moim ukochanym olejkiem jojoba.
21:00 – ostatnie spojrzenie na Facebooka, maila i zarządzane forum. Wszystko ok, więc wreszcie oficjalnie zaczynam weekend 🙂 przez chwilę bawię się z psem, a potem wskakuję do łóżka z książką i laptopem, na którym zamierzam obejrzeć coś odmóżdżającego. Ostatecznie jednak zmęczona aktywnością fizyczną zasypiam wyjątkowo wcześnie, bo krótko po 22 i – jak średnio raz w miesiącu – śni mi się katastrofa lotnicza.
To kolejny dzień, w którym nie wszystko poszło z planem. Obiecane użytkownikom poprawki w DOO przegrały z liżącymi się kotami. Zakupy wydłużyły się na tyle, że potem nie było czasu aby z kupionych produktów przygotować domowy obiad… Kilka razy w miesiącu zdarza się, że muszę ratować się zamawianiem jedzenia w którymś ze sprawdzonych miejsc, albo wpraszać się na obiad do mamy. Bywa. Pewnie mogłabym zrezygnować ze spokojnego poranka na balkonie, dłuższego spaceru z psem, albo z jogi lub tańca, ale tego dnia priorytetem było “slow life”.
Bardzo lubię tego typu posty u innych blogerów, ale zastanawiam się, czy służą one czemuś więcej poza lepszym poznaniem autora. Znajdujecie dla siebie jakieś inspiracje w takich wpisach?