Jeśli czytacie czasami jakieś wywiady z freelancerami, na pewno zauważyliście pewien ich wspólny mianownik… Otóż prawie każdy freelancer mówi o swojej pracy, że to praca 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. Jestem freelancerką, a jak część z Was się orientuje – nie chcę w życiu dużo i ciężko pracować. Czy to się ze sobą kłóci?
Wpis ten dedykuję początkującym lub potencjalnym freelencerom, którzy czytają o tej “pracy non stop” i boją się, czy sami dadzą sobie radę z funkcjonowaniem w takim trybie…
Praca w trybie “stand by”
Ja myślę, że na początku trzeba oddzielić dwie rzeczy. Praca 24/7 to nie to samo co bycie w pracy 24/7. I obstawiam, że w tych wspomnianych wyżej przypadkach chodzi o to drugie. I też nie chcę wypowiadać się za wszystkich, więc powiem wyłącznie za siebie – tak, trochę się czuję, jakbym była w pracy przez całą dobę i przez cały tydzień. Czy to oznacza, że pracuję bardzo dużo? Nie, absolutnie. Porównałabym to bardziej do trybu czuwania, w jakim często funkcjonują różne urządzenia elektroniczne.
Ja na początku miałam duży problem z organizacją mojego czasu pracy. Przypomnę, że przed przejściem na freelancing pracowałam w agencji marketingowej, która dawała możliwość pracy w domu. Sugerowano nam wtedy obecność na skypie pomiędzy 9 a 17 i ja bardzo mocno się tego trzymałam, w tym czasie nie gotowałam obiadu, nie wychodziłam nic załatwić ani nic w tym rodzaju (tylko kiedy Luna była szczeniakiem, robiłam krótkie przerwy na szybki spacer). Naprawdę pracowałam. I naprawdę pilnowałam, aby nie pracować po godzinach, choć tego oczywiście nie dało się uniknąć. Zdarzało mi się zawalać popołudnia, ale weekendy były moją świętością i przez całe 2 lata pracy tam udało mi się ani razu nie pracować w weekend (co nie było takie proste, bo w weekendy czasami były jakieś delegacje lub eventy i czasami oczekiwano ode mnie udziału w nich). Z tej pracy wyniosłam przekonanie, że praca wieczorami jest czymś zdecydowanie niepożądanym i frustrującym. Dlatego kiedy zaczęłam pracę na swoim, robiłam wszystko, aby też wyrabiać się ze wszystkim w tzw. godzinach pracujących. Trudno było to jednak pogodzić z głównym powodem przejścia na freelance – chciałam móc wyjść na spacer w środku dnia, skorzystać z godzin kiedy urzędy lub sklepy są mniej zatłoczone itp. Nie raz i nie dwa zdarzyło mi się więc siadać do pracy dopiero wieczorem i byłam tym faktem sfrustrowana.
Raz miałam zlecenie, które wymagało ode mnie obecności przy komputerze w godzinach pracy klienta (9-17), a że klient był pracoholikiem, to oczekiwał mojego zaangażowania również o 7 rano i o 21. I o dziwo to nie telefony o 21 wkurzały mnie najbardziej, a właśnie ta konieczność bycia na każde zawołanie w godzinach 9-17, tym bardziej, że był to środek lata. Zrezygnowałam z tego zlecenia po 2 miesiącach, bo ta sytuacja totalnie kłóciła się z moimi założeniami dot. pracy na swoim. To wtedy uświadomiłam sobie, że muszę po prostu zmienić nastawienie i otworzyć się na pracę w różnych godzinach.
“Chwilę” to trwało, ale ostatecznie doszłam do wniosku, że w mojej pracy właśnie tak to powinno wyglądać. Czasami zdarza się, że klient ma pilne poprawki o 17tej, a czasami to ja przez cały dzień nie mam ochoty na pracę i nachodzi mnie ona dopiero wieczorem. Gdyby w ciągu dnia wpadło coś bardzo pilnego, na pewno bym to zrobiła, ale jeśli nie goni żaden deadline, to można pracować wtedy, kiedy ma się ochotę. A wierzcie mi – ta ochota przychodzi w przeróżnych momentach. Dlatego mówię o trybie “stand by”, bo nawet kiedy zajmuję się czymś zupełnie innym, mam w umyśle włączoną gotowość do pracy. Jestem wtedy bardziej otwarta na inspiracje i inne bodźce płynące z otoczenia. Zdarza się, że to nie wena, a sytuacja zmusza mnie do pracy po południu. Planuję sobie wieczór z książką, a tu wpadnie mi jakieś pilne zlecenie lub poprawki i wtedy muszę się tym zająć. Kiedyś szczerze tego nie znosiłam, a teraz jest to dla mnie zupełnie naturalna sytuacja i nie ma już mowy o żadnej frustracji (tylko czasem troszkę przykro ;)).
W tym roku po raz pierwszy zabrałam ze sobą komputer na całotygodniowy urlop. Później bardzo się z tego cieszyłam, bo raz, że trochę padało i nawet miałam ochotę popracować, a dwa, że dzięki byciu online wpadło mi wtedy fajne zlecenie. Nie wpłynęło to negatywnie na mój urlop, i tak wróciłam wypoczęta.
Małe świętości 😉
Wydaje mi się też, że warto mieć swoje “świętości”. Mogą być nimi wieczory, noce, weekendy, jakieś konkretne dni tygodnia lub godziny w ciągu dnia… Ten moment, kiedy możemy sobie pozwolić na bycie offline, nie odbieranie telefonów itp. Klienci też powinni znać pewne granice.
U mnie taką świętością są weekendy, choć często zdarza mi się, że w weekend dopada mnie ochota na pracę… I cóż, ulegam jej. Zdarza mi się też odpisywać wtedy na maile klientów, albo nawet rozmawiać z nimi przez telefon, jeśli jest coś ważnego do omówienia. Jeśli jednak sprawa nie jest pilna, nie odbieram telefonu (w weekend nawet nie noszę go wszędzie ze sobą) i piszę potem smsa, że spędzam czas z rodziną i że proszę o telefon w poniedziałek.
Podsumowując…
Tak, jestem freelancerką i jestem w pracy prawie 24/7. Nie oznacza to jednak, że pracuję 24/7, bo pracuję pewnie mniej, niż człowiek na etacie. Kiedy lubi się swoją pracę, często nie czuje się, że się pracuje, dlatego tak łatwo zacierają się granice pomiędzy pracą a czasem wolnym. To dlatego tryb “stand by” nie jest uciążliwy i nie trzeba nam współczuć, że o 16 nie zamykamy drzwi biura i nie wyłączamy się całkowicie. Taki był nasz świadomy wybór i skoro w nim trwamy, to znaczy, że nam to odpowiada :). A Wy początkujący freelancerzy nie bójcie się! To osławione 24/7 nie oznacza pracy non stop, a do funkcjonowania w trybie czuwania można się przyzwyczaić. Jeśli lubicie swoją pracę, prawdopodobnie wyda Wam się on nawet trochę ekscytujący 😉
Freelancerzy, dajcie znać, jak to u Was wygląda!