Dzisiejszy wpis będzie zbiorem moich luźnych przemyśleń. Początkowo planowałam poruszyć ten temat na Instagramie, ale limit Insta Stories mógłby tego nie udźwignąć… Dlatego postanowiłam ulżyć sobie tutaj. Pewnie będzie to jak włożenie kija w mrowisko, bo takie tematy generują często nieprzyjemne dyskusje… Ale jeśli trochę mnie znacie, to wiecie, że ja dyskusje w internecie uważam za największą stratę czasu. Dlatego podkreślam, że moim celem nie jest przekonywanie nikogo do swojej racji, tylko chcę przedstawić swój światopogląd, który ostatnio pod wpływem kryzysu nieco uległ zmianie.
Świadomy konsument – moja definicja
Staram się być świadomym konsumentem. Są płaszczyzny, na których odpuszczam, ale są też takie, na których nie uznaję kompromisów. Staram się kupować produkty z dobrym składem, a kosmetyki w miarę możliwości z firm nietestujących na zwierzętach, ale “staram się” to słowo klucz, bo nie zawsze mi się to udaje. I o ile przeciętnemu świadomemu Kowalskiemu też się to zdarza i on nie ma z tym żadnego problemu, tak z mojej strony takie wyznanie jest aktem odwagi, bo niektórzy moi odbiorcy mają wobec mnie pewne oczekiwania. Pamiętam, jak kiedyś wspomniałam na stories, że kupiłam coś na promocji na kolorówkę w Rossmannie. Od razu dostałam wiadomość, że jak mogłam tam coś kupić, skoro nie ma tam nic nietestowanego na zwierzętach… Przyznam, że trochę mnie zatkało, bo nigdy nie deklarowałam, że jestem weganką, albo że nigdy w życiu nie kupię czegoś z nieetycznego koncernu… Ogólnie mało o tym mówię, bo dla niektórych “staram się nie kupować” to za mało. Wolę więc nie mówić nic, niż przypinać sobie kolejną etykietkę, która będzie stanowić pretekst do kontrolowania mnie, czy na nią zasługuję. Może z Waszej perspektywy trudno zrozumieć mój problem, ale wyobraźcie sobie sytuację, że też staracie się dokonywać lepszych etycznie wyborów, ale czasami Wam się to nie udaje, a obcy ludzie podchodzą do Was w Rossmannie czy markecie i mają do Was z tego powodu pretensje. To jest codzienność promującego jakieś idee blogera i wierzcie mi, że to naprawdę bywa męczące.
Testowanie kosmetyków na zwierzętach – o co z tym chodzi?
Nie każdy wie, o co chodzi z tym testowaniem na zwierzętach i wiele osób powołuje się na fakt, że jak kupuje produkt w Polsce, to nie wspiera tych okrutnych praktyk. I owszem, prawo europejskie tego zabrania, ale mówiąc w dużym uproszczeniu – jeśli kosmetyk jest na rynku chińskim to znaczy, że był testowany i nawet kupując go w Polsce, wspieramy firmę, która takie testy przeprowadza (dotyczy to również polskich marek). Wciąż nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę… I nawet kiedy czasami dostaję jakąś propozycję współpracy (jeszcze bez nazwy marki) i zapytam o kwestię testowania, to zawsze dostaję tę samą odpowiedź “oczywiście, że nie jest testowany, przecież to Europa”. Ale później po poznaniu marki (co często wiąże się z upierdliwym procesem negocjowania warunków i podpisywania dokumentu o poufności) okazuje się, że to produkt należący do koncernu, który oczywiście takie testy przeprowadza.
I przy okazji jednej z takich propozycji blogowej współpracy mój światopogląd konsumencki totalnie legł w gruzach. Nie mogę zdradzać szczegółów (m.in. właśnie przez NDA), więc wybaczcie, że będzie bez konkretnej marki… Ale wyobraźcie sobie moją minę, kiedy dokopałam się do informacji, że super zdrowa eko marka spożywcza, którą od dawna wspieram swoimi zakupami, została niedawno przejęta przez duży koncern, który ma w swoim portfolio też kosmetyki testowane na zwierzętach. Czyli ja, kupując ten zdrowy eko produkt spożywczy, wspieram swoimi pieniędzmi ten proceder. I robi to masa innych ludzi, nawet tych super świadomych wegan, którym nigdy by do głowy nie przyszło, aby sprawdzać ten produkt pod tym kątem. Bo informacji, do jakiego koncernu należy, nie ma oczywiście na opakowaniu.
Dyskutowałam na temat tej współpracy chyba przez 2 tygodnie… Jednym z argumentów drugiej strony było to, że wspierając te lepsze, bardziej etyczne marki, pokazujemy koncernowi w jakim kierunku iść i w co warto inwestować. Tym samym wpływamy na to, jak rynek będzie się zmieniał i wyglądał w przyszłości. Ostatecznie podjęłam decyzję, że tej współpracy nie przyjmę (choć były to działania super dopasowane do mojego bloga), ale zrobiłam to przede wszystkim po to, abym mogła napisać to, co napiszę za chwilę, bez posądzania mnie, że zrobiłam to dla pieniędzy.
Otóż ja mam już dość. Jestem zmęczona tym, że przed podjęciem każdej decyzji zakupowej lub biznesowej, muszę przeszukać Google i grupy na Facebooku pod kątem informacji, czy przypadkiem dana marka nie testuje jakiegoś składnika, nie została przejęta przez nieetyczny koncern albo nie grzeszy w jakiś inny sposób… Bo przecież zwierzęta to nie wszystko, dana firma może np. źle traktować swoich pracowników, wtedy też nie warto jej wspierać… Wyobrażacie sobie, że sięgając po jakiś produkt w supermarkecie sprawdzacie nie tylko składy, ale i googlujecie takie informacje? Kibicuję każdemu, kto się na to zdecyduje, ale ja tak zwyczajnie po ludzku daję sobie przyzwolenie na popełnianie błędów na tej płaszczyźnie. Rynek produktów FMCG zmienia się bardzo dynamicznie, łatwo może nam umknąć informacja o przejęciu jakiejś marki przez koncern albo możemy przegapić jakąś zmianę w składzie. Nawet osoby siedzące w temacie (i np. piszące na swoich wegańskich blogach posty o kosmetykach cruelty free) popełniają błędy.
I jeszcze inny przykład… Od lat szukam naturalnych, wolnych od okrucieństwa kosmetyków pielęgnacyjnych do włosów, które chociaż trochę ujarzmiałyby moją wysokoporowatą, wymagającą silikonów czuprynę. Pamiętam, że jakoś w zeszłym roku na wyjeździe nie wytrzymałam i kupiłam odżywkę Pantene. Przypomniało mi się, jak jedna blogerka zachwalała, jakie ma po niej gładkie i lśniące włosy… I śmiać mi się chciało, kiedy później patrzyłam w lustro na moje piękne włosy, bo to naprawdę nie sztuka mieć gładkie i lśniące włosy po takim produkcie. Jak ktoś będzie takie miał po super etycznym i naturalnym kosmetyku i u mnie też on tak zadziała, to to dopiero będzie coś! I wiecie co… Mam tę odżywkę do dziś. Używam jej tylko w wyjątkowych sytuacjach, kiedy po prostu chcę mieć ładnie wyglądające włosy. Czy to taki straszny grzech wesprzeć okrutny koncern kwotą kilkunastu złotych raz w roku? Dla niektórych tak, a dla mnie już nie. Chcę czasami być jak ten zwykły Kowalski, który kupuje co chce i nikt go z tego nie rozlicza i nie męczą go z tego powodu wyrzuty sumienia.
I jasne, że wolałabym mieć same super naturalne i ekologiczne kosmetyki cruelty free, najlepiej pakowane w szkle… I oczywiście, że jeśli mam wybór, podczas którego nie będę musiała z żadnej ważnej dla mnie cechy rezygnować, to taki właśnie produkt wybiorę. Ale nie jestem już w stanie w imię ideologii chodzić na kompromisy jakościowe w przypadku np. produktów do higieny jamy ustnej (bo nie chcę mieć próchnicy), dezodorantów (bo nie chcę śmierdzieć) czy kosmetyków stosowanych u kosmetologa.
Być może pojawi się zarzut, że to pójście na łatwiznę, bo na pewno znalazłabym jakiś dezodorant, czy inny tego typu kosmetyk, który jest cruelty free, a będzie skuteczny…. Być może tak, dlatego przez ostatnie lata próbowałam takich szukać. I wiecie ile mam w domu takich nietrafionych zakupów? Dezodorantów, odżywek do włosów… Teraz są dla mnie śmieciowymi wyrzutami sumienia, bo i tak musiałam kupić jakieś skuteczniejsze, a tych nikt nie chciał, więc walają mi się po łazience i usilnie próbuję je zużyć, męcząc się później np. z sianem na głowie. Oczywiście nadal będę szukać lepszych rozwiązań, ale na pewno bardziej rozważnie, niż do tej pory.
Rozpisałam się o tych kosmetykach, ale tak naprawdę problem jest znacznie szerszy. Dotyczy też jedzenia, ubrań… Wszystkiego. Niedawno składałam reklamację produktu mrożonego znanej marki, który tak strasznie smakował chemią, że zwyczajnie bałam się to jeść… Później pomyślałam, że ta reklamacja jest zupełnie bez sensu, bo żadna firma się nie przyzna, że w procesie produkcji coś poszło nie tak. Dokładnie tak też się stało – dostałam jakieś pisemko, w którym PR-owiec lał wodę, jak to u nich jest wszystko OK, ale mogą mi zwrócić pieniądze. I co ja mogę z tym zrobić? Poza zgłoszeniem tego do jakiejś instytucji, mogę już nie kupować więcej produktów tej marki. Ale co, jeśli jest ona wiodąca i ja te produkty po prostu lubię? Kogo ja wtedy tak naprawdę karzę, tego producenta, który zarobi kilkadziesiąt złotych w skali roku mniej, czy siebie, unoszącą się honorem i nieszczęśliwą, że nie mogę zjeść jakiegoś swojego ulubionego produktu?
Jak być świadomym konsumentem i nie zwariować?
Ten mój ostatni kryzys konsumencki doprowadził mnie do wielu przemyśleń i decyzji o poluzowaniu gumy w majtkach, ale to nie tak, że odpuszczam całkowicie.
Nadal uważam, że swoimi wyborami zakupowymi decydujemy o przyszłości rynku… Przykładowo możemy w ten sposób skłonić jakąś małą firmę kosmetyczną, aby zaczęła produkować hydrolaty w szkle, zamiast w plastiku, bo jeśli ruch less waste stanie się popularniejszy, to ta firma odczuje spadki sprzedaży tego produktu na rzecz pakującej w szkło konkurencji. Świetnie widać to np. po drogeriach internetowych i ruchu zero waste – na początku wiele z nich robiło problem z pakowaniem bez folii, bo to nie zabezpiecza dobrze produktów… A teraz, kiedy zaczęło być o tym głośno i coraz więcej konsumentów oczekuje ekologicznych przesyłek, nagle okazuje się, że się da i wiele z tych miejsc uczyniło z takiego pakowania standard.
Dlatego dopóki mam wybór, podczas którego nie muszę rezygnować z ważnych rzeczy, zawsze wybiorę ten lepszy produkt. Inna sprawa, czy on faktycznie jest lepszy, czy tylko lepiej się kryje z faktem przynależności do jakiegoś koncernu lub stosowaniem składników testowanych na zwierzętach…
I jedna kwestia, nad którą cały czas się zastanawiam, to te nieszczęsne koncerny. Czy zgadzacie się z tym, że wybierając z ich portfolio te bardziej etyczne marki, faktycznie możemy sprawić, że koncern pójdzie w tym kierunku i stopniowo będzie wycofywał się z tych złych, niechętnie wspieranych przez konsumentów praktyk? Czy jednak powinniśmy odciąć się od nich całkowicie? Przypomina mi się tu przypadek wegańskich past kanapkowych z Sokołowa. Wegetarianie/weganie podzielili się tu na dwie grupy – jedni uważają, że to super, że Sokołów idzie w tym kierunku i kupują te pasty, aby pokazać firmie, że jest on słuszny…. A inni nie mają zamiaru ich kupować dlatego, że tym samym wspierają firmę produkującą mięso. Uważam, że to jest strasznie trudny temat i sama nie potrafię się opowiedzieć po żadnej ze stron. Chętnie poznam Wasze zdanie, bo ufam, że jesteście w stanie je wyrazić bez oceniania wyborów tej drugiej strony.