Wersja audio:
Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że w mojej pracy czas na zmiany. Niby niewielkie, ale jednak bardzo znaczące. To dzięki nim mogę dziś powiedzieć, że zawodowo jestem w najlepszym, jak do tej pory, momencie mojego życia. Pracuję tak, jak chcę i tyle, ile chcę. Z jednej strony dużo, ale z drugiej strony moja praca jest tak specyficzna, że wcale nie czuję się pracuję. Postanowiłam o tym napisać, bo po 1. często dostaję pytania o to, czym się zajmuję…. A po 2. otrzymuję od Was też feedback, że czerpiecie dużo inspiracji i motywacji z moich “poniedziałków freelancera”. To mocno zaniedbana seria, ale ze względu na Was nie chciałabym jej tak całkowicie porzucać. Opowiem więc dzisiaj, co w ostatnich miesiącach zmieniłam w swojej pracy i jakie przyniosło to efekty.
Skąd te zmiany?
Kto obserwuje mnie dłużej, ten wie, że ja nie z tych, którzy będą Wam mówić, jak to w życiu trzeba dużo i ciężko pracować. Ja powiem, że pracujemy po to aby ŻYĆ, a nie odwrotnie, więc to ŻYCIE powinno być dla nas priorytetem. Ja zrezygnowałam z pracy na etacie, bo brakowało mi czasu dla siebie i dla bliskich, przez średnio 9h dziennie pracowałam, a w pozostałym czasie w dużej mierze myślałam o pracy i byłam w tamtym okresie chodzącym kłębkiem nerwów. Byłam doceniana (bardziej słownie, niż finansowo ;)), ale to nie dawało mi szczęścia, bo praca za bardzo zawładnęła moim życiem i było to sprzeczne z moimi marzeniami o “slow life”.
Teraz – nie wstydzę się tego powiedzieć – chcę pracować jak najmniej. Wyznaję tę filozofię już od dobrych kilku lat (w tym roku minie 6 lat od kiedy pracuję na własny rachunek), ale wciąż widzę na tej płaszczyźnie pole do zmian.
Optymalizacja pracy
Wszystkie swoje ostatnie postanowienia mogę zmieścić pod parasolem, jakim jest słowo OPTYMALIZACJA. Bo zamiast pracować dużo i ciężko, lepiej jest pracować po prostu mądrze ;).
Przez te 6 lat zajmowałam się głównie marketingiem społecznościowym i realizowałam w tym czasie różnego rodzaju, mniej lub bardziej trafione projekty. Patrząc z perspektywy czasu widzę, co było dla mnie opłacalne czasowo, emocjonalnie i finansowo, a co przyniosło mi tylko bezsensowne nerwy lub zyski nieadekwatne do zaangażowania. Na tej podstawie zrezygnowałam z prowadzenia kont na Facebooku, a później też ogólnie z długofalowych działań w mediach społecznościowych. To było dla mnie zbyt angażujące i robiłam to kosztem bloga, który przecież jest dla mnie ulubionym filarem mojej działalności. Dla posiadania stałego dochodu robiłam coś, czego za bardzo nie lubiłam, jednocześnie rezygnując z tego, co najbardziej kochałam. Po pewnym czasie doszłam do wniosku, że wolę nieregularnie zarabiać na blogu, niż zaniedbywać go przez projekty, które mnie wypalają i stresują. Aktualnie z zakresu działań marketingowych świadczę już tylko usługi konsultingowe (dot. działań w mediach społecznościowych, w tym z udziałem influencerów). W skali roku stanowią one niewielki procent mojego przychodu, ale najważniejsze dla mnie jest to, że ta praca sprawia mi wielką przyjemność i robię w niej to, w czym czuję się naprawdę dobrze i profesjonalnie.
Jednocześnie zdecydowaną większość mojego zaangażowania przesunęłam na moją działalność okołoblogową. Ale i to na początku robiłam źle. Starałam się pisać jak najwięcej, jednocześnie w ogóle nie analizując tego, jakie treści się sprawdzają. Pisałam posty skazane na porażkę w wyszukiwarkach, nie mające potencjału do udostępniania, a jednocześnie niezbyt trafiające w zainteresowania moich stałych odbiorców. Dobry post powinien spełniać chociaż jeden z tych warunków, aby był sens poświęcać na jego przygotowanie nawet kilka dni lub tygodni.
Zaczęłam więc w końcu analizować statystyki. Nigdy tego nie robiłam, bo to mnie demotywowało… A teraz uważam, że ta demotywacja jest ok, bo chroni mnie przed pisaniem artykułów, które przydają się zbyt małej ilości ludzi. Czasami będę robić od tego wyjątki (wydaje mi się, że nawet ten post nim jest), ale to tylko wtedy, kiedy będę miała bardzo dużą ochotę o czymś napisać.
Co to oznacza w praktyce?
Moje postanowienia i zmiany w praktyce przekładają się na mniejszą ilość postów na blogu. Wcześniej było ich kilkanaście miesięcznie, a to ponad pełnoetatowa praca. O tym, co wchodzi w skład pracy blogera i o tym, że to, co widzą odbiorcy to tylko wierzchołek góry lodowej, pisałam w tym wpisie.
A kiedy poświęca się na coś tak dużo czasu, to nie ma się go na inną pracę zarobkową, więc fajnie, kiedy ten blog przynosi dochody. Jak one wyglądają w moim przypadku? O tym też pisałam.
No ale uporządkujmy te moje zmiany:
- Aktualnie zmniejszam ilość postów na blogu do 1-3 tygodniowo, co daje max. 10 miesięcznie. Pokażcie mi innego bloga o mojej tematyce, który był tak produktywny :D. Ta zmiana musiała w końcu nadejść, ale wraz z nią musiałam zrezygnować z przeglądów tygodnia, bo nie chciałam, aby co drugi wpis był taki luźno-lifestylowy. Zamienię je na przeglądy miesiąca i pomyślę, jak jeszcze mogę je wzbogacić, aby były dla Was atrakcyjne. Może połączę przeglądy miesiąca z “ulubieńcami”, które jakiś czas temu zamieniłam na “polecajki”.
- Ciągle o tym zapominam, ale staram się stosować też recykling treści i czasami udostępniać w mediach społecznościowych jakieś stare, nadal aktualne wpisy. Jest ich na blogu prawie 1100, więc jest w czym wybierać.
- Jak już wspomniałam – staram się pisać posty, które spełniają jeden z trzech warunków, tzn. będą chętnie czytane przez stałą społeczność (takie były np. przeglądy tygodnia), ludzi z udostępnień (np. przeglądy składów produktów z jakiejś kategorii) lub z wyszukiwarek (np. posty podróżnicze).
- Zerkam na statystyki 2 lub 3 razy. Najpierw ok. 2 doby po publikacji wpisu i udostępnieniu go w moich mediach społecznościowych, później ewentualnie po udostępnieniu przez jakieś zasięgowe strony. I na końcu po jakimś trochę dłuższym czasie widzę, czy dany artykuł poradził sobie w wyszukiwarkach. I tutaj mały apel do Was – jeśli lubicie jakąś serię, wspierajcie ją swoim wyświetleniem krótko po publikacji. Wiem, że czasami zostawiacie sobie coś na później, ale ja już tego zainteresowania nie widzę w statystykach, a kliknięcie w jakiś post na FB, Insta Stories lub na Bloglovin nic Was nie kosztuje, a dla mnie stanowi cenną informację. Dobrym przykładem są przepisy – często dostaję prośby, aby było ich więcej, ale jak już je dodaję, to też mają one zazwyczaj zaledwie kilkaset wyświetleń. Wynika to z tego, że jakieś konkretne przepisy mogą Was nie interesować, ale ja widzę to jako ogólnie małe zainteresowanie przepisami. W wyszukiwarkach one później za bardzo sobie nie radzą, więc w ogólnym rozrachunku widzę przepisy jako coś, co cieszy się małym zainteresowaniem i w co nie opłaca się inwestować swojego czasu (i jeść zimne posiłki przez konieczność robienia zdjęć ;)).
- Pisałam o tym ostatnio w poście o konsumpcjonizmie, ale nie mogę pominąć tej informacji też tutaj. Zmieniłam nieco sposób selekcjonowania współprac. Wcześniej uważałam, że moich obserwatorów nie zainteresuje np. test odkurzacza, albo że nie pasuje do mnie test ekspresu do kawy (bo wielką kawoszką nie jestem), ale ostatnio doszłam do wniosku, że to są treści interesujące dla odbiorców z wyszukiwarek (szczególnie na YT). Ja bardzo lubię nagrywać testy, więc w sumie czemu miałabym tego nie robić, skoro to przydaje się ludziom? Typowe testy często odbywają się na zasadzie wypożyczania sprzętu, więc niech Was nie dziwi, że na co dzień używam czegoś innego, niż ostatnio pokazywałam :).
- Bez wyrzutów sumienia poświęcam więcej czasu na Instagram. Zawsze to lubiłam, bo to tam odbiorcy są najbardziej zaangażowani i otrzymuję od nich najwięcej pozytywnej energii. Przez ostatnie kilka lat Instagram był dla mnie tylko dodatkiem do bloga, a moim wynagrodzeniem, za wkładaną w to miejsce pracę był właśnie ten świetny odzew od ludzi. Wiadomo jednak, że lajkami i dziesiątkami wiadomości dziennie Kluseczek nie wykarmię 😉 dlatego cieszy mnie, że w branży PR i marketingowej coraz więcej firm dostrzega potencjał tego medium. Uważam, że to właśnie tam można przeprowadzać najskuteczniejsze kampanie z udziałem wiarygodnych influencerów. Sama wyszłam do jednego wydawnictwa z propozycją przeprowadzenia na swoim Instagramie akcji promocyjnej książki, polegającej na publikacji ciekawostek obrandowanych tagiem wydawnictwa i informacją, z jakiej pozycji te ciekawostki pochodzą. Do dziś otrzymuję pytania o tę książkę, więc uważam tę formę reklamy za skuteczną, nienachalną i przede wszystkim korzystną również dla osób spoza grupy docelowej. Nie ukrywam, że chciałabym realizować więcej tego typu kampanii, bo wtedy będę mogła pozwalać sobie na poświęcanie na IG więcej czasu. A jako że dostaję tam kilkadziesiąt wiadomości dziennie, to to medium wymaga tego czasu sporo <3
- Abstrahując od bloga – jak już wspomniałam wcześniej, nie przyjmuję już do realizacji projektów długofalowych. Długo musiałam tutaj pracować nad swoją asertywnością i uczyć się odmawiać… Ale już sobie z tym radzę i teraz z chęcią odsyłam do innych osób zajmujących się podobnymi rzeczami. Ja zgadzam się tylko na ewentualne konsultacje, które zazwyczaj są jednorazowe.
- Jednym z moich głównych celów na ten rok jest zwiększenie ilości pasywnych źródeł dochodu. Aktualnie mam ich kilka, ale większość jest totalnie symboliczna (np. sprzedaż Dziennika Obserwacji Organizmu), a chciałabym, aby dochody z takich źródeł zapewniały mi chociaż pokrycie comiesięcznych kosztów prowadzenia firmy.
Organizacja pracy
No dobrze, a teraz kluczowe pytanie – jak to wszystko ze sobą pogodzić? Jak pracować jak najmniej, a jednocześnie rozwijać swoją działalność na różnych płaszczyznach?
Miałam kiedyś w swojej działalności taki czas, że próbowałam dostosować się do ogólnie przyjętych zasad. Na pewno to znacie – dla dobra work-life balance nie powinno się pracować wieczorami i w weekendy… Praca w łóżku to zło, bo łóżko jest od odpoczynku itd. Teraz zupełnie się z tym nie zgadzam! Uwielbiam rano pracować jeszcze przed wyjściem z łóżka, jestem wtedy super produktywna, dobrze mi się pisze, odpowiada na wiadomości na IG i na maile itp. A ten akapit piszę w niedzielę o 23:00, bo akurat w tym momencie poczułam taką ochotę i to też nijak nie zaburza mojego balansu.
Podstawowa moja “zasada”, jakiej od jakiegoś czasu się trzymam, to że najlepiej postępować w zgodzie ze swoimi odczuciami. I jasne, czasami trzeba się do czegoś zmusić (np. do ogarnięcia dokumentów dla księgowej raz w miesiącu), ale do takich rzeczy podchodzę zadaniowo – muszą być zrobione w określonym terminie i już. Im szybciej zacznę, tym szybciej skończę, a potem mogę wracać do przyjemniejszych zadań. Największą moją zmorą są maile, bo dostaję ich zdecydowanie więcej, niż jestem w stanie przetrawić w ciągu dnia. Tutaj trzymam się zasady, że szybko odpisuję tylko w sprawie projektów, które są już w toku lub w przypadku nowych propozycji współpracy, którymi jestem zainteresowana. Pozostałe maile czekają na moją wenę, czasami kilka godzin, a czasami kilka dni. No i tutaj mam też taką namiastkę pracy etatowej – w weekendy nie zajmuję się typową pracą “biurową”. Nie odpisuję wtedy na maile, nie czytam umów… Jedyne, co robię, to praca twórcza, bo to zazwyczaj czysta przyjemność.
Kiedy więc głównie pracuję? Po prostu wtedy, kiedy mam na to ochotę, a że bardzo lubię swoją pracę, to tych chęci mi nie brakuje. Wiele rzeczy robię przy okazji, np. jadąc metrem lub czekając na jedzenie w knajpce (jeśli jestem w niej sama) zajmuję się Instagramem. Posty na bloga piszę tylko wtedy, kiedy mam wenę, na tej płaszczyźnie już do niczego się nie zmuszam. Moja praca to ogólnie bycie na bieżąco w świecie mediów społecznościowych, więc nawet przeglądając inne konta na Instagramie, pracuję. W ten sposób zdobywam wiedzę na temat influencerów, którą później mogę się dzielić z klientami. Dlatego jestem w pracy naprawdę przez cały dzień, ale sami rozumiecie, że nie traktuję i nie odczuwam tego jako pracy.
Podsumowując….
Wiem, że ten post nie zawiera żadnych konkretnych wskazówek i to, co tak fajnie zagrało u mnie, może być trudne do przełożenia na Wasze realia. Każdy powinien wypracować swoją drogę, ale to, co moim zdaniem każdemu ułatwi i uprzyjemni życie zawodowe, to wspomniana wyżej optymalizacja. Warto przemyśleć swoje działania pod tym kątem i dążyć do ograniczenia tych, które generują zbyt wiele stresu i wysiłku, jednocześnie nie przynosząc za to odpowiedniego wynagrodzenia.