Chyba z 5 minut zastanawiałam się, jak zatytułować ten post… Na pomysł napisania go wpadłam dość spontanicznie i cały czas zastanawiam się, na ile będzie on dla Was przydatny… Ale spróbujmy, ocenicie to sami.
W lipcu minęły 4 lata mojego freelancingu i jak tak sobie teraz wspominam ten czas i przypominam, co robiłam np. jesienią w poprzednich latach, to co roku wyglądało to nieco inaczej. Innego rodzaju zlecenia, inne stawki, inni klienci. Życie powoli weryfikowało, co chcę robić i z czasem zrezygnowałam z niektórych działań. Chcę o tym napisać również dlatego, że wciąż dostaję propozycje współpracy od swoich czytelników i choć jest to bardzo miłe, zazwyczaj muszę odmawiać, bo pewnymi rzeczami już się nie zajmuję. Dziś napiszę jakimi i dlaczego, ale przede wszystkim chcę opowiedzieć, dlaczego na freelancingu nie warto zamykać się w pewnych ramach i dobrze pozwolić sobie na naturalną ewolucję.
Chcę się uniezależnić od podwykonawców
Kurczę, trochę głupio się przyznać, bo ok. rok temu pisałam Wam, że wręcz tych podwykonawców poszukuję… Ale w międzyczasie moja sytuacja się zmieniła, a ja przyjęłam inną strategię. Otóż od dawna wiem, że jestem typem “Zosi Samosi”. Przechodziłam przez różne fazy – czasami byłam z tego dumna, a czasami z tym walczyłam i uczyłam się delegować zadania. Niemniej natury nie oszukam 😉 a moje doświadczenia mówią jasno – najlepiej jest liczyć na siebie. Dlatego przy stałych zleceniach chcę postawić bardziej na swoją pracę. Czyli przykładowo zwiększyć ilość przepisów na ZdrowoManii, a może dokupić też sprzęt, który umożliwi mi nagrywanie wywiadów. Tę kwestię akurat wyjaśniałam niedawno na Insta Stories – nie chodzi tu absolutnie o to, że chcę odebrać pracę mojemu operatorowi… Raczej jest to odpowiedź na jego potrzeby, ale nie ma sensu tutaj rozpisywać się na ten temat :). Główny przekaz jest taki, że nie lubię być uzależniona od innych… Od czyjegoś kalendarza, od jego rzetelności i terminowości… Jak coś jest schrzanione, to też niech to będzie moja wina i nauczka na przyszłość, a nie sytuacja, w której ja obrywam za czyjeś błędy, którym nie mogłam zapobiec.
Rezygnuję z przyjmowania zleceń, które już nie sprawiają mi przyjemności
Nie rezygnuję z tych w trakcie realizacji oczywiście. Jak już się czegoś podjęłam to na pewno to dokończę. Ale w chwili obecnej nie podejmuję już zleceń z tego, co początkowo było podstawą mojej działalności – nie prowadzę kont w mediach społecznościowych. Powód jest prosty – przykładowo Facebook bardzo dynamicznie się zmienia, jest wręcz nieprzewidywalny i ja nie chcę odpowiadać za to, że nagle spadły zasięgi postów. Nie chcę stosować tanich chwytów marketingowych, które mają te zasięgi zwiększać. Nie chcę walczyć z menadżerem reklam, który nie wiedzieć czemu nie chce mojej (a raczej moich klientów) kasy, choć oferuję mu jej całkiem sporo. Kiedyś byłam z tym wszystkim na bieżąco, ale już od dawna nie doszkalam się w tym temacie i nie czuję się wystarczająco kompetentna, aby takie zlecenia realizować.
A nie doszkalam się dlatego, że nie lubię już tego, nie daje mi to satysfakcji. Realizując takie zlecenia na etacie, doprowadziłam do wypalenia zawodowego… Dla freelancera taka sytuacja to samobójstwo, dlatego nie mogę do niej dopuścić.
Polecam, nie zlecam
Początkowo planowałam pod-zlecać niektóre zadania, aby nie oddawać swoich klientów innym freelancerom. Teraz wolę polecać inne osoby, niż coś im zlecać. Pamiętajcie, aby wziąć pod uwagę, że właśnie tak to może działać… Bo jeśli klient przyjdzie do Was z jakimś zleceniem, a wy odeślecie go z nim do kogoś innego, to jak myślicie, do kogo pójdzie z kolejnym, podobnym? No już raczej nie do Was ;). Dlatego decydując się na polecanie innych freelancerów, zamiast zlecania im jakichś zadań, liczyłam się z tym, że całkowicie stracę niektórych klientów. Ale jeśli byli to klienci ze zleceniami z działki, która już mnie nie kręci (patrz poprzedni akapit), to czy coś w związku z tym tracę? No właśnie niekoniecznie, dlatego uważam to za dobrą decyzję. Ja uwalniam się od tego, czego nie chcę robić, a jednocześnie daję zarobić innym.
Wybieram jakość, a nie ilość
Na początku freelancingu stawiałam na drobne zlecenia, licząc na sukces metody “ziarnko do ziarnka”. Szybko jednak się przekonałam, że to najgorsza z możliwych opcji. Generuje dużo pracy i mało zysku. Od jakiegoś czasu kieruję się zasadą, że biorę tylko większe zlecenia, nawet gdyby miało ich być mniej i miałabym mieć z tego powodu jakieś przestoje w pracy. Teraz już wiem, jak dobrze wykorzystywać przestoje (blog!), więc są one dla mnie czymś wręcz pożądanym. Wyjątkiem, jeśli chodzi o małe zlecenia, jest robienie prezentacji na jakiś temat. Bardzo to lubię i to dla mnie czysta przyjemność, więc jak mam czas to chętnie biorę takie zleconka :).
Stawiam na bloga
Nie jest tajemnicą, że choć bardzo lubię swoją pracę, to blogowanie lubię o wiele bardziej :). I naprawdę chętnie zajmowałabym się blogowaniem i prowadzeniem kanału na YouTube w 100%, ale nie robię tego z kilku powodów. Po pierwsze nie chcę całkiem wypaść z rynku i poodsyłać do innych freelancerów już wszystkich moich klientów ;). Na samym blogowaniu raczej nie dociągnęłabym do emerytury ;). Po drugie bezpieczniej jest opierać swoją działalność na kilku filarach, dlatego nie chcę decydować się tylko na jeden. Po trzecie nie jestem w stanie utrzymać się z bloga, bo jestem zbyt wybredna, jeśli chodzi o współprace z jego udziałem i bywa, że przez kilka miesięcy żadna nie dochodzi do skutku. Niemniej rola bloga w moim życiu zawodowym rośnie i często dochodzę do wniosku, że zamiast walczyć z jakimś kłopotliwym zleceniem, wolę zainwestować ten czas w bloga, co docelowo też ma szansę przełożyć się na zarobek. Z tego powodu przestałam przyjmować zlecenia polegające na pisaniu tekstów dla innych. I tak były one mało opłacalne, a czas i wenę, którą trzeba w nie włożyć, wolę poświęcić na pisanie artykułów na mój blog.
A co się nie zmieniło?
W sumie sporo rzeczy. Przede wszystkim to, że chcę się czuć komfortowo z tym, co robię. Że to musi być zgodne z moimi zasadami, dlatego nawet zawodowo nie przyjmę zlecenia przy promowaniu mięsa. Nie zmienia się też to, że nie chcę pracować dużo i ciężko, bo najważniejsze jest to, że chcę mieć czas na życie. Nadal jestem wielką fanką pracy w domu i tu też nic nie zapowiada zmiany. O tym wszystkim pisałam już chyba milion razy, więc nie ma sensu się powtarzać 🙂