Nie wiem jak Wy, ale ja mam wrażenie, że w ciągu tygodnia pora roku zmieniła się z lata na zimę 😉 Kilka dni po tym jak chodziłam z krótkim rękawem, musiałam wyciągnąć z szafy czapkę. I nawet mnie to cieszy, bo nie ma lepszego sposobu na (permanentny) “bad hair day” niż czapka.
Dziś zamiast zasypywać Was zdjęciami i linkami (których nie mam) napiszę trochę o moich ostatnich przemyśleniach związanych z blogiem. Każdy bloger miewa czasami mniejsze lub większe kryzysy, a ja od jakiegoś czasu mam chyba największy od samego początku istnienia tego miejsca. Doszłam do takiego momentu, kiedy mam wrażenie, że cała moja “blogowa misja” nie ma już sensu. Mam w szkicach kilka wpisów dotyczących zdrowego stylu życia, ale nie publikuję ich, bo mam wrażenie, że to podstawy podstaw, które znają już wszyscy. Czuję się zażenowana pisząc o takich rzeczach. Teraz jest taka moda na zdrowy styl życia, że zastanawiam się, czy moja grupa docelowa tu zagląda? Czy są tu osoby, które nie czytają składów podczas zakupów w supermarkecie, stosują białą mąkę i nie uprawiają żadnego sportu? Z Waszych maili do mnie wynika, że tak, ale mam wrażenie, że to pojedyncze przypadki i że ośmieszam się tutaj namawiając Was do jedzenia większej ilości warzyw czy do pójścia na długi, jesienny spacer. Być może powinnam wejść na wyższy poziom pisania o zdrowiu i postawić na bardziej specjalistyczne treści? Ale tu jest problem, bo nie jestem ani dietetykiem, ani tym bardziej lekarzem, więc nie mam prawa się wymądrzać. Chwilowo (mam nadzieję, że chwilowo) nie mogę znaleźć złotego środka pomiędzy banałami a wiedzą specjalistyczną. Do tej pory mój blog opierał się na czymś w rodzaju podrzucania Wam inspiracji, ale czy jeszcze tego potrzebujecie?
Trochę mi smutno kiedy pomyślę, że miałabym zrezygnować z tego miejsca. Nie chcę tego robić, bo ten blog wiele dla mnie znaczy. Chwilowo tylko przegrywa z moją pracą, a powodem tego jest proza życia – mam aktualnie tak wiele wydatków związanych np. z samochodem, że muszę skupić się na tym, co przynosi mi kasę. Jak widzicie po “oszałamiającej” ilości współprac na tej stronie – tym czymś nie jest mój blog, bo od kilku miesięcy nie przyniósł mi nawet złotówki. Ale to kwestia moich wyborów, więc nie odbierajcie tego jako narzekania na taki stan rzeczy ;).
Podsumowując ten lekki wylew frustracji – mimo wszystko wierzę, że moja wena powróci i że znajdę ten złoty środek, którego poszukuję. W sumie na ten tydzień dwa wpisy mam już zaplanowane… Poza tym odzyskałam gaz, mogę gotować… Odkrywanie nowych przepisów powoduje chęć dzielenia się nimi, więc… może nie będzie tak źle?
BTW – chyba dodam nową przeglądową kategorię “Przemyślenia” 😉
W tym tygodniu jadłam u mamy kotlety z kalafiora. Były pyszne. Niestety jak to u mojej mamy 😉 w panierce, pewnie smażone na sporej ilości tłuszczu… Postanowiłam zrobić je samodzielnie w domu, zamieniając bułkę tartą na coś zdrowszego i smażąc/grillując je bez panierki. I cóż, niestety nie mam czym się pochwalić 😉 nie zawsze moje eksperymenty kulinarne są udane, a z Wami dzielę się oczywiście tylko tymi, które mi wyszły. Ale wczorajszy obiadek i tak był spoko – selerowe i marchewkowe pieczone frytki, tzatziki z grecką przyprawą (dziękuję Martuś!), pomidor z cebulką, no i te nieszczęsne kotlety. Chociaż mężczyzna nie narzekał i swoją porcję zjadł. Wow!
Zdjęcia nie stylizowałam – jakie kotlety, takie zdjęcie, sorry!
Nie mam co pokazywać – to standardowy tydzień składający się mniej więcej po połowie z pracy…
I z relaksu…
Jesienny wieczór idealny – delikatne oświetlenie, śpiący obok pies, herbata, książka albo laptop.
Od piątku we wpisie konkursowym można zobaczyć kto wygrał książki Matthew Quicka. Jedna osoba jeszcze się do mnie nie zgłosiła, dlatego informuję – jeśli nie odezwie się do mnie do końca tego miesiąca, jej nagroda przejdzie na pierwszą osobę z listy rezerwowej.
Tyle na dziś, udanego tygodnia!