Nie pałam miłością do ćwiczeń siłowych. Nienawidzę wręcz chodzić na siłownię, to dla mnie jedna z najgorszych form aktywności i na chwilę obecną nikt mnie do niej nie zmusi. Podkreślam tę “chwilę obecną”, bo kobieta zmienną jest i ja co jakiś czas daję siłowni szansę przekonania mnie do siebie. Ale zawsze kończy się to w taki sam sposób – dużym dyskomfortem podczas ćwiczeń i ogromnymi zakwasami przez następny tydzień.
Skąd ten dyskomfort? Ano stąd, że jestem małą, kruchą kobietką, a moc moich mięśni jest znikoma. Ja wiem, że ci wszyscy panowie trenerzy pewnie chcą pokazać, że we mnie wierzą, ale ZAWSZE na “dobry” początek dają mi obciążenie, które mnie przerasta. Kiedy proszę o mniejsze, robią wielkie oczy. Nietakt panowie 😉 wcale nie czuję się z tego powodu lepiej, wręcz przeciwnie. I te wszystkie spojrzenia innych ćwiczących. No tak, w sumie zawsze to jakaś rozrywka… Nie, serio, ja wysiadam.
Siłownia zewnętrzna to inna sprawa. Obciążenie na sprzętach nie jest regulowane, dlatego jest ono dostosowane również do osób słabszych.
Ok, ale w takim razie można by się zastanowić, czy te siłownie w ogóle są coś warte, skoro są takie niewymagające… Wiadomo, że odpowiedź na to pytanie jest uzależniona od tego, kto jej udziela. Stały bywalec zwykłej siłowni pracujący z dużymi obciążeniami być może powie, że są g… warte. Ale blog to miejsce na subiektywną opinię 😉
Ja uważam, że siłownie plenerowe są super! Nie dlatego, że wypracuję sobie na nich sylwetkę Ewy Chodakowskiej, pozbędę się dzięki nim cellulitu czy wzmocnię mięśnie na tyle, że będę mogła podnosić sztangę mojego faceta. Nie. Dla mnie taka siłownia jest fajną zabawą i kolejną formą aktywności fizycznej jaką mam codziennie do wyboru. Nawet jeśli nie przyniesie super efektów – to wciąż aktywność, porównywalna z treningiem “dywanowym”. A jak już wspomniałam we wpisie o wstydzie – moim zdaniem o wiele przyjemniej poćwiczyć na zewnątrz niż na dywanie.
Co więcej – prawie zawsze po takiej siłowni czuję, że mam mięśnie (taak, mówię o zakwasach). Największe efekty dają oczywiście te maszyny, na których pracujemy podnosząc ciężar swojego ciała. Wczoraj na przykład intensywnie poćwiczyłam podnosząc się na nogach (na siłowni na której robiłam zdjęcia nie było tej maszyny, więc nie mogę niestety jej pokazać) i dziś ledwo chodzę. Takich zakwasów moje łydki nie miały od czasu… mojej ostatniej wizyty na zwykłej siłowni ;). Ból mięśni to najlepszy dowód na to, że siłownie plenerowe nie są bezużyteczne. I na to, że nie rozciągnęłam się odpowiednio po treningu, ale ciiii 😉
I ostatnia sprawa – to naprawdę świetne, jak takie miejsca zaktywizowały starsze osoby (nie tylko emerytów ;))! Nawet moja mama zaczęła tak ćwiczyć. Zauważyłam, że ćwiczącym tam osobom zawsze dopisuje dobry humor, a gratis do aktywności fizycznej mają nowe znajomości. Ja też ostatnio na siłowni spotkałam osoby zbliżone wiekiem do mojego – okazuje się, że nawet młodzi mężczyźni potrafią zrobić z nich użytek, korzystając z drążków oraz wykorzystując niektóre sprzęty w sposób niestandardowy (ćwicząc z ciężarem swojego ciała).
W Warszawie siłownie zewnętrzne wyrastają jak grzyby po deszczu 🙂 powstaje też coraz więcej miejsc przystosowanych do bardziej zaawansowanych ćwiczeń na drążkach jak np. park na Bemowie, o którym pisałam tutaj. Ciekawa jestem czy w Waszych miastach też powstają takie miejsca do ćwiczeń 🙂 w większych na pewno, ale co z mniejszymi? Dajcie znać 🙂
Podsumowując – choć sama siłownie zewnętrzne żartobliwie nazywam emeryckimi, nie uważam, aby była to forma aktywności wyłącznie dla starszych osób. Ćwiczenia na tych sprzętach są fajną alternatywą dla domowego treningu (mówiłam już, że go nie lubię?) i dobrą zabawą, czego JA nie mogę powiedzieć o tradycyjnej siłowni, która przypomina mi raczej salę tortur.
Czy jest tu ktoś, kto podobnie jak ja nie lubi standardowych ćwiczeń siłowych?