Dziś w ramach poniedziałkowego cyklu przedstawię Wam taki przykładowy dzień z życia freelancera. Dodam, że freelancera średnio zorganizowanego 😉 wiele można na mój temat powiedzieć, ale na pewno nie to, że jestem dobrze zorganizowanym człowiekiem. Dzisiejszy wpis dobrze zobrazuje to, o czym pisałam w poście o problemach z organizacją czasu…
Poranek 7.30 – 11.00
Wstaję wtedy, kiedy mój organizm się wyśpi. Czasami jest to 6, czasami 9. W okresie kiedy mam sporo pracy nastawiam sobie budzik na max. 8, ale zazwyczaj i tak budzę się wtedy przed nim. Opisywanego dnia wstałam o 7.30 i prawie od razu usiadłam do komputera.
Zazwyczaj rano poświęcam jakieś 15 minut na przytulanki z Luną, ale wtedy akurat musiałam dokończyć jedno zlecenie. Kończę je, w międzyczasie odpowiadam na maile, wysyłam do klienta prezentację… Uff, uwielbiam ten moment kiedy kończę jakiś mini-projekt! W perspektywie mam pracę nad kolejnym, ale bez śniadania ani rusz… Na szczęście mężczyzna jest w domu i szykuje coś pysznego.
Południe 11.00 – 14.00
Podczas śniadania podejmujemy decyzję, że zanim usiądziemy do pracy, pojedziemy załatwić parę rzeczy na mieście, m.in. pójdę na rolki. Cieszy mnie to niesamowicie, bo nie pamiętam kiedy ostatnio okoliczności tak mi sprzyjały – piękna pogoda i możliwość, abyśmy oboje zrobili sobie taką przerwę w ciągu dnia. A skoro już idę na rolki i będę miała obok swojego naczelnego fotografa, to wykorzystuję ten moment aby zrobić jakieś fotki do kolejnego sportowego wpisu na bloga. Niestety, zdjęcia nie do końca nam wyszły m.in. z powodu kiepskiego tła w okolicy gdzie zostawiliśmy samochód. Smuteczek.
Na rolkach robię tradycyjnie 8km, po czym ruszamy dalej na miasto. Odwiedzam m.in. Biedronkę w celu sprawdzenia oferty szkolnej… te zeszyty takie piękne! Postanawiam sobie – będę doskonale zorganizowana, kolejne zeszyty na pewno mi w tym pomogą. Kupuję.
Nabywam też sok marchwiowy 100%, który okazuje się totalnym niewypałem. Następnym razem kupię sobie marchewki i odkurzę moją sokowirówkę. Będzie smaczniej… Tylko wolniej, niestety… Gdzie się podziało moje “slow life”?
Popołudnie 14.00 – 17.00
I tu zaczynają się schody. Siadam z powrotem do pracy i jak zwykle uświadamiam sobie, że ta “dziura” w środku dnia nie wyszła mi na dobre. Ale nie poddaję się – wyłączam w przeglądarce rozpraszacze, odpowiadam na maile, wykonuję telefony, robię pierwsze notatki w nowym zeszycie… W międzyczasie jeszcze sprzątam biurko, bo na prawie pustym najlepiej mi się pracuje. Przy okazji orientuję się, że nie wystarczy mi wyciągów ortodontycznych na weekend… Od kilku dni czekają na mnie w gabinecie, ale do tej pory nie miałam czasu aby po nie pójść… I w sumie nadal nie mam czasu, tylko teraz nie mam też wyjścia – przecież nie chcę zostać na weekend bez wyciągów. Wychodzę. Wizja pracującego wieczoru lub weekendu coraz bardziej się przybliża…
Późne popołudnie 17.00 – 20.00
Wracam do domu i uświadamiam sobie, że poza śniadaniem i tym nieszczęsnym sokiem marchwiowym nie miałam dzisiaj nic w ustach. To bardzo rzadko mi się zdarza, zawsze jem posiłki co kilka godzin, ale czasami zdarzy się taka wpadka. Wstawiam bób, planuję zrobić moją ulubioną sałatkę ze szpinakiem. Kiedy bób się gotuje, zerkam na “rozpraszacze”… Wolę aby odwróciły moją uwagę od pracy teraz, kiedy i tak robi to potworny głód. Sprawdzam też co słychać na Bloglovin, ale lekturę ciekawych blogowych artykułów muszę zostawić na wieczór, bo teraz bób już dochodzi i czas na sałatkę… Podczas jej szykowania uświadamiam sobie, że jest koniec miesiąca i że powinnam dziś powystawiać rachunki klientom. No nic, to będzie musiało poczekać do poniedziałku.
Zjadam sałatkę, biorę dokładkę, na deser jem domowe lody (a raczej ich resztkunię) i teraz już nie ma przebacz – pracuję. Rozmawiam też z osobą od której otrzymałam aktualne zlecenie i okazuje się, że muszę przygotować mniej materiału niż wstępnie zakładałam. Uff, wykorzystuję tę sytuację i zaczynam pisać ten wpis. Część pracy przenoszę na wczesny poniedziałkowy poranek – rano zdecydowanie lepiej mi się myśli.
Wieczór 20.00 – 23.30
Czas na piątkowy, emerycki wieczór ;). Otwieramy wino, daję sobie chwilę na tworzenie tego wpisu, a potem z rozkoszą wyłączam komputer. Po raz pierwszy tego dnia mam czas dla Luny.
Przed zaśnięciem oddaję się czystemu relaksowi i moim wieczornym rytuałom. Ok. 23.30 idę spać.
Podsumowując…
Sami widzicie, że z tą organizacją nie jest najlepiej. Tak to jest, kiedy każdy dzień wygląda inaczej… Ja akurat to lubię, bardzo cenię tę elastyczność, ale naprawdę trudno jest jednocześnie czerpać garściami z możliwości jakie daje freelance (przerwa w pracy w środku dnia) i pracować w 100% wydajnie w swoich “najlepszych godzinach”. Nie mam jednak do siebie żalu, bo ta “dziura” w środku dnia poświęcona została głównie na aktywność fizyczną i na kwestie zdrowotne (zdrowy posiłek, ortodonta), a nie np. na bezproduktywne błądzenie po Internecie. Dziś też mam ciężki dzień, bo jak to na początku miesiąca pracy jest sporo, a w środku dnia mam wizytę u lekarza. Umiejętność ustalania priorytetów to podstawa w takiej pracy, ale o tym może innym razem… 😉