Ostatnio pod różnymi postami coraz częściej dostaję pytania o to, jak wygląda moje życie “popigułkowe”. Wspominałam o tym niedawno w przeglądzie tygodnia, ale jednak odzew pod tamtym sierpniowym postem pokazuje, że temat ten zasługuje na kontynuację w postaci osobnych wpisów. Cały czas wydaje mi się, że jest za wcześnie aby rozpisywać się na ten temat, ale z drugiej strony skoro jest takie zapotrzebowanie, to wypadałoby zrobić jakąś aktualizację. Jakby nie było – 5 miesięcy to sporo czasu… Dlatego dziś postanowiłam napisać jak wygląda moja walka z PCOS przy użyciu metod naturalnych, po odstawieniu pigułek antykoncepcyjnych, stosowanych wcześniej w celach “leczniczych”.
edit: Jednak ludzie w Internecie miewają problemy z czytaniem ze zrozumieniem, więc muszę coś dopisać… Warto zapoznać się z moją historią wnikliwiej (czemu może służyć chociażby podlinkowany wyżej post), zanim zarzuci mi się leczenie PCOS złotym mlekiem :D. 7 lat temu na podstawie szczegółowych badań (w szpitalu) zdiagnozowano u mnie PCOS i przez 6 lat leczyłam to pigułkami anty, bo moi lekarze (a było ich kilku) nie widzieli innej opcji. 5 miesięcy temu zmieniłam endokrynologa na takiego z bardziej holistycznym podejściem i po konsultacji z nim zrezygnowałam ze stosowania hormonów. To co opisuję poniżej to nie leczenie PCOS a minimalizowanie jego objawów w postaci trądziku. Post ten opisuje wyłącznie moje doświadczenia, które mogą dodać nadziei osobom z podobnym problemem. Nie opisuję tu zmagań z PCOS pod kątem zajścia w ciążę czy walki z nieregularnym cyklem. Chodzi o problemy z cerą i pamiętajcie, że to co sprawdza się u mnie, nie musi sprawdzać się u innych.
Odstawienie
Pigułki odstawiłam z dnia na dzień, nie kończąc nawet opakowania… Wpadłam w panikę kiedy bolała mnie łydka i wylądowałam na SOR z podejrzeniem zakrzepicy. Wcześniej jednak i tak planowałam to zrobić, konsultowałam to z nowym endokrynologiem, który podczas badania usg stwierdził, że moje jajniki na ówczesną chwilę nie wykazują policystyczności. Oznaczało to, że pigułki poprawiały nie tylko cerę, ale i inny problem.I tu w sumie wypadałoby wspomnieć, które z objawów PCOS mnie dotyczą… To w zasadzie tylko nieregularny cykl miesięczny, trądzik i w bardzo małym stopniu hirsutyzm. Do tego insulinooporność i hipercholesterolemia.
Pierwsze 3 miesiące
Zacznijmy od tego, że przez pierwsze 3 miesiące nie wydarzyło się absolutnie nic. Pisząc “nic” mam na myśli też brak okresu. Mój pierwszy “bezpigułkowy” cykl miał ponad 90 dni, a cera w tym czasie nie uległa nawet najmniejszej zmianie. Przez cały ten czas z mniejszym lub większym sukcesem starałam się codziennie mierzyć temperaturę ciała. Niestety ciągle zapominałam robić to o stałej porze, więc ten mój pomiar był raczej bezwartościowy. Ale temperatura ciała to jedno, a inne sygnały jakie wysyła organizm przed okresem to zupełnie odrębna sprawa. I dzięki tym sygnałom nadejście “tych (długo wyczekiwanych) dni”, nie było dla mnie zaskoczeniem.
Przełom
No i to był moment przełomowy dla mojej cery bo wtedy zaczęła się ona psuć. Na szczęście był to tylko przyrost pojedynczych krostek i grudek, a nie masakra, jaką kiedyś odnotowywałam po antybiotykach… Bo chyba nie wspominałam, ale kiedyś leczyłam cerę antybiotykami (unidox, tetracyklina). Efekt był piękny, lepszy nawet niż po hormonach! Ale to co się działo po odstawieniu… To nie było pogorszenie. To była prawdziwa masakra.
W każdym razie po odstawieniu pigułek cera pogorszyła się dopiero po kilku miesiącach, przed pierwszym okresem. I choć było to dla mnie wyraźnie odczuwalne i trochę obniżyło samoocenę, to nie będę przesadzać – nie można było tego nazwać jakimś wielkim dramatem.
Jak jest teraz?
Jest OK! Ostatnio znowu mojej cerze coś odbijało, ale to pewnie dlatego, że byłam przed okresem. Tym razem cykl trwał “tylko” 50 dni, a nie 90, więc jest postęp, może idzie ku lepszemu? Jakby nie patrzeć – mój organizm powinien już wracać do normalnego rytmu. Nie wiem jak jest teraz, ale kiedyś w szpitalu na Karowej była taka polityka, że badania hormonalne można było robić dopiero pół roku po odstawieniu pigułek, bo podobno tyle czasu potrzeba aby wyniki nie były przekłamane. U mnie za chwilę minie pół roku, więc organizm powinien już funkcjonować w miarę normalnie. Tak naprawdę trochę zwlekałam z tym postem również dlatego, że… nie chcę zapeszyć. Boję się, że ten osławiony wysyp po odstawieniu hormonów może jeszcze przyjść.
W każdym razie na dowód, że nie zamieniłam się w potwora, pokazuję Wam zdjęcia bez makijażu, robione dzisiaj rano. Jest tragiczne światło, ale może trochę widać, że cała moja cera jest w czerwone ciapki. Niestety mam taki typ trądziku, który zostawia ślady nawet po najmniejszej krostce. Dlatego wciąż nie czuję się całkiem dobrze w wersji bez makijażu. Ale te czerwone kropki to zbiór blizn z ostatnich dni i lat, natomiast jeśli chodzi o typowe wypryski to mam w tej chwili może ze 3 i są naprawdę maleńkie. Jeśli chodzi o blizny to planuję rozprawić się z nimi kwasami lub laserem, ale najpierw chcę mieć pewność, że cera jest już opanowana. Ale jedno jest pewne – bez tych zabiegów moja cera nigdy nie będzie gładka.
Walczę ze światłem, więc te zdjęcia chyba nie oddają w 100% rzeczywistości, ale tu może widać to trochę lepiej niż na zdjęciu głównym.
Jak teraz wspomagam swój organizm w walce z PCOS?
Przede wszystkim żyję zupełnie inaczej niż przed pigułkami. Zaczęłam leczyć PCOS w 2009 roku, a w tamtych czasach wydawało mi się, że zdrowe są płatki śniadaniowe Cini Minis i serek Danio. Moją jedyną aktywnością było odśnieżanie samochodu zimą i przejażdżka rowerowa raz na 2 tygodnie latem.
Teraz wygląda to inaczej. Moja naturalna walka z objawami zespołu policystycznych jajników to przede wszystkim zdrowy styl życia. Czyli:
- mam dużo aktywności fizycznej – od spacerów, przez taniec, squasha, jogę aż po slow jogging
- moja dieta opiera się przede wszystkim na warzywach, zdrowych tłuszczach i produktach zbożowych (kasze, płatki owsiane, makarony pełnoziarniste), a jej dopełnieniem są jedzone w umiarkowanych ilościach owoce
- unikam produktów mlecznych i mięsa
- stosuję odpowiednią suplementację
- piję zioła – miętę zieloną (spearmint – pomaga regulować poziom testosteronu) oraz liść morwy białej (pomaga regulować poziom cukru we krwi)
- prawie codziennie piję “złote mleko”, które ze względu na właściwości kurkumy również może mieć pozytywny wpływ na cerę
- mam w życiu o wiele mniej stresu niż dawniej, to zupełnie inna jakość życia niż kiedyś
Piszę tylko o działaniu od wewnątrz, bo moja pielęgnacja nie zmienia się już od bardzo dawna. Stosuję przede wszystkim kosmetyki naturalne, które nie zapychają porów i nie powodują pogorszenia cery. Znacznie rzadziej niż kiedyś robię też makijaż. W zasadzie wykonuję go tylko kiedy idę gdzieś między ludzi, których znam lub kiedy jest ryzyko, że kogoś spotkam ;). Kiedyś malowałam się nawet “do sklepu po bułki”.
Plany na kolejne miesiące
Mam do zrobienia kilka badań kontrolnych, ale jako że przerzuciłam się na prywatnego endokrynologa, a badań nie chcę robić prywatnie, to chwilę to jeszcze potrwa… Docelowo muszę przeanalizować moje cykle (nadal mierzę temperaturę), znowu zrobić USG i jeśli pogorszy się cera – znaleźć na to sposób. Nie ukrywam jednak, że nie mam ochoty na kolejne eksperymenty… Chcę aby sprawdzało się to, co robię teraz.
Zamierzam dorzucić do tego jeszcze suplementację cynkiem i wypróbować jeszcze jeden patent pielęgnacyjny, a mianowicie mycie twarzy szczoteczką elektryczną.
Mam nadzieję, że ten post dodał trochę nadziei tym z Was, które odstawienie hormonów mają przed sobą i boją się tego tak samo jak ja się obawiałam. Póki co jestem dowodem na to, że nie taki diabeł straszny (tfu tfu, odpukać!).
Dajcie znać jak tam u Was, bo pamiętam, że więcej osób jest/było/będzie w podobnej sytuacji!