Śniło mi się ostatnio, że 15 maja miałam zdejmować aparat. I wiecie co? Byłam w tym śnie strasznie nieszczęśliwa z tego powodu. Ale nie dlatego, że tak pokochałam swój aparat, tylko z powodu niezadowolenia z efektu końcowego. I tak, na dzień dzisiejszy chyba nie chciałabym go jeszcze zdejmować, jeszcze jest coś do zrobienia… Aparat miał być takim moim prezentem na 30tkę – ode mnie dla mnie. I nie wiem niestety czy uda mi się go zdjąć przed urodzinami, ale wiem, że te ostatnie miesiące będą bardzo trudne.
Całe moje leczenie miało trwać do 1,5 roku i pewnie by tak było gdyby wszystko poszło gładko. Ale pewnie większość aparatek to powie – rzadko wszystko idzie gładko. I uwaga – teraz muszę sobie ulżyć… Momentami nienawidzę tego aparatu i naprawdę bardzo bym już chciała przestać się ciągle przejęzyczać i móc wreszcie spokojnie jeść na mieście i podczas spotkań towarzyskich… Nie mówiąc już o tych (na szczęście bardzo nielicznych) dniach, kiedy np. po rozpoczęciu stosowania nowych wyciągów miałam ochotę wyć z bólu. Raz nawet wyłam – jak dostałam najmniejsze wyciągi i przez pół godziny nie mogłam ich założyć. Strzelały mi co chwilę przecinając wargi niczym bat… Oczywiście po kilku dniach nabrałam wprawy i nie mogłam zrozumieć z czym na początku miałam problem. O, albo jak mi panie asystentki próbowały założyć separatory przed strippingiem. Boże. Przez prawie tydzień chodziłam jak jakaś ofiara przemocy w rodzinie z poharatanymi ustami. Nie było tego na szczęście widać, ale ja z każdym wypowiadanym słowem czy zjadanym posiłkiem naruszałam sobie rany i nic nie zapowiadało, że to kiedykolwiek się zagoi. Minęło po 5 dniach. Zmiana wyciągów na podwójne po strippingu to była kolejna masakra – ból zębów, kości (?) i mięśni szczęki nie pozwolił zmrużyć oka. Na szczęście tylko jednej nocy. A sam stripping? Porównywalny do usuwania kamienia – tak samo nieprzyjemny, bolesny i (w moim przypadku) krwawy. Ale bardzo krótko to trwało, więc traumy nie ma.
Teraz noszę już potrójne wyciągi (czyli w sumie muszę zakładać na zęby aż 6 ściskających szczękę maleńkich gumeczek) i cały aparat mam obłożony dodatkowymi drutami, które mają to umożliwiać. Zahaczają mi one o usta, powodują rany, znowu mam większe problemy z jedzeniem, mówieniem i znowu muszę oklejać aparat woskiem. A kiedy założę wyciągi mówienie jest całkowicie niemożliwe, więc nie mogę odbierać telefonów kiedy mam je na zębach. Towarzyszący temu ból też sprawia, że jestem sfrustrowana, rozdrażniona i czasami mam ochotę kogoś zabić.
Ostatnie i najbliższe miesiące to jakaś kulminacja prac nad moim uśmiechem i jestem tym już naprawdę zmęczona i przed każdą wizytą u ortodonty marzę o usłyszeniu słów “to co, umawiamy się na zdejmowanie?”. Wizualizuję to sobie w nadziei, że to coś przyspieszy. Nie przyspiesza.
Cóż, pewnie długo mogłabym wymieniać te wszystkie niedogodności. Ale to wszystko jest naprawdę totalnie bez znaczenia, kiedy na drugiej szali położymy korzyści. Aparat ortodontyczny to +100 do pewności siebie. Gdyby nie on, wiele rzeczy w moim życiu by się nie wydarzyło. Przede wszystkim nie stanęłabym przed kamerą, w ogóle nie byłoby o tym mowy! A bez względu na to jak potoczą się dalsze losy mojego “programu” – uważam to doświadczenie za niezwykle cenne i wiele zmieniające w moim postrzeganiu siebie. Cudownie było też odzyskać utraconą już wiele lat temu zdolność uśmiechania się prawie zawsze i wszędzie bez kompleksów. Ja nawet przez moment nie wstydziłam się mojego aparatu. Przeciwnie – jestem z niego i z siebie dumna. Przed jego założeniem obawiałam się wielu rzeczy – bólu, niedogodności, długiego okresu leczenia i oczywiście wydatków (założyłam aparat w momencie największego kryzysu finansowego po porzuceniu etatu). Zadrutowanie się było daleko poza moją strefą komfortu, zdecydowanie. Teraz z perspektywy czasu to wszystko jest totalnie bez znaczenia. Możliwość uśmiechania się bez kompleksów jest bezcenna. I aż trudno mi uwierzyć, że już ostatnie miesiące dzielą mnie od uzyskania uśmiechu, który zawsze był tylko w strefie marzeń i który wydawał mi się tak nieosiągalny. Nadal przyłapuję się na tym, że zazdroszczę ludziom prostych zębów, a przecież moje też już takie są…
Piszę jednak o tych blaskach i cieniach, bo założenie aparatu to bardzo poważna decyzja. To nie zabawka, tylko poważne narzędzie, które ma dużą siłę oddziaływania. Nie wnikam w ten temat bo nie chcę się dołować, ale trochę trudno mi sobie wyobrazić, że takie zmiany w obrębie szczęki mogą pozostać bez echa jeśli chodzi o moje zęby “na starość”. Chcę tym postem dać myślenia każdemu, kto przed sobą ma decyzję o ewentualnym założeniu aparatu. Jeśli Wasza wada jest widoczna i w wyraźny sposób wpływa na Wasze poczucie własnej wartości – zapewniam, że warto znieść wszystkie niedogodności aby ją naprawić. U mnie nie był to wyimaginowany problem – tutaj możecie to zobaczyć, a oprócz tego do ortodonty wysyłał mnie niemal każdy stomatolog. Takie uwagi tylko potęgowały moje kompleksy i utwierdzały mnie w przekonaniu o ich słuszności. Ale jeśli Waszą wadę widzicie tylko Wy sami i nie ogranicza Was ona w żaden sposób (nie rezygnujecie z jej powodu z różnych rzeczy) – zastanówcie się nad tym dobrze*. Myślę, że prościej zaakceptować taką drobną “wadę”, niż z uśmiechem i bez łez przejść przez całe leczenie ortodontyczne. Niektórym się wydaje, że to potrwa kilka miesięcy, że założy się jeden łuk… Tak to wygląda tylko u największych szczęściarzy. Większość ludzi musi jednak zakładać dwa łuki (nawet jeśli ten drugi jest prosty), a leczenie rzadko trwa krócej niż rok. Nie mówiąc już o tym, że mogą pojawić się komplikacje (tak jak u mnie za bardzo rozrosła się kość górnej szczęki i choć powinnam zdejmować aparat w marcu – teraz walczę z tym problemem). Chociaż muszę podkreślić, że ja i tak miałam prostą wadę i moje leczenie podobno jest jednym z najprostszych. Nawet nie chcę sobie wyobrażać przez co przechodzą ci z trudniejszymi.
Tak więc ja zaciskam zęby (dosłownie i w przenośni, bo przy moich potrójnych wyciągach są one tak zaciśnięte, że mam wrażenie, że popękają) i czekam. Cieszę się z upływającego szybko czasu, bo każdy dzień przybliża mnie do zdjęcia rusztowania.
*Mówię tu tylko o kwestiach wizualnych. Wiem, że istnieją wady zgryzu, które są zupełnie niewidoczne dla otoczenia a kwalifikują się do leczenia z powodów innych niż estetyczne. To zupełnie inna sytuacja i moje powyższe uwagi nie odnoszą się do niej.