Najwyższy czas na kontynuację mojej krótkiej serii o walce z PCOS. Tym razem opowiem Wam ciąg dalszy mojej historii, czyli o tym co się wydarzyło po odstawieniu leków. Jeśli ktoś nie czytał pierwszej części tego wpisu, to gorąco do tego zachęcam, bez tego nie będziecie mieli pełnego obrazu sytuacji. W poprzednim wpisie wytłumaczyłam, dlaczego zdecydowałam się na odstawienie leczenia farmakologicznego, jednocześnie podkreślając, że nie jestem jego przeciwniczką.
Pamiętam, jak kiedyś Wojtek podsuwał mi filmik Julii Caban, jak wyleczyła PCOS naturalnymi metodami. Nie sądziłam wtedy, że za jakiś czas sama będę mogła taki filmik nagrać 🙂
Tym razem znowu muszę zacząć od być może trochę przydługiego wstępu. Jestem świeżo po wizycie u endokrynologa i dla pewności zapytałam lekarkę, czy jej zdaniem powinnam opisywać swoją historię, czy nie będzie to dla kogoś szkodliwe… Chodzi mi o ludzi, którzy czasami ślepo podążają za tym, co przeczytają w internecie, nie biorąc pod uwagę faktu, że każdy przypadek jest inny. Moja endokrynolog stwierdziła, że ludzie sami są odpowiedzialni za swoje decyzje i jeśli ktoś po przeczytaniu czyjejś historii zdecyduje się na odstawienie leków bez konsultacji ze swoim lekarzem, to wyłącznie on będzie odpowiedzialny za konsekwencje swojej decyzji. Ja na każdym kroku podkreślam, że piszę o sobie. Każda sytuacja jest inna. Ale w przypadku PCOS można i powinno się mówić o tym, że styl życia ma ogromne znaczenie. Dlatego dostałam nie tylko rozgrzeszenie, ale i błogosławieństwo, aby opisywać swoją historię i dawać przykład kobietom, które mają duże problemy z zastosowaniem się do zaleceń lekarza. Bo nawet jeśli bierzecie leki, nie powinny one być jedyną metodą walki z problemem.
Ja na chwilę obecną walczę wyłącznie stylem życia. Jak wspominałam w poprzednim poście – moim głównym problemem i objawami PCOS były nieregularne miesiączki i trądzik. Czy teraz mam spokojną cerę i okres jak w zegarku? To zależy. Przez ostatnie półtora roku bez pigułek przekonałam się, że te dwie rzeczy są totalnie uzależnione od tego co robię, co jem, ile mam w życiu stresu. To jest nie-sa-mo-wi-te. Uświadomienie sobie tego zupełnie zmienia spojrzenie na swój organizm. Aby powiedzieć Wam jak wygląda moje naturalne leczenie PCOS, muszę opowiedzieć jak dokładnie wygląda mój styl życia. Czy muszę mówić że to będzie długi post? 😉
Moja dieta przy PCOS i insulinooporności
Uwaga – opisuję swoją dietę, a nie “książkową” dietę zalecaną przez dietetyków. Mój wpis nie pełni roli edukacyjnej.
Moja aktualna dieta trochę różni się od tej, którą zaczęłam wprowadzać na początku, kiedy dowiedziałam się o swoich problemach i kiedy zgłębiłam swoją wiedzę na temat postępowania przy nich. Poszłam w odwrotnym kierunku, niż część z Was pewnie w tej chwili zakłada. Wyluzowałam. Na początku wydrukowałam sobie tabele z indeksem glikemicznym i ze łzami w oczach żegnałam się z bananami, kaszą jaglaną i innymi produktami, które znalazły się na liście pożywienia, które ma “czerwone światło”. Miałam wyrzuty sumienia, kiedy jadłam te “zakazane” produkty. Narzucałam sobie dużo ograniczeń, a później robiłam badania kontrolne i okazywało się, że wyniki były jeszcze gorsze. Konsultując się z diabetologiem i wyspecjalizowaną w tym temacie dietetyczką usłyszałam, że przesadzam. Że moje wyniki nie są tak złe, abym narzucała sobie taki rygor. Poznałam też pojęcie ładunku glikemicznego i uświadomiłam sobie, że wcale nie muszę rezygnować z ukochanych produktów. Wystarczy spożywać je rzadziej i/lub mądrzej. Ostatecznie postawiłam na dietę, która jest zdrowa dla przeciętnego człowieka. Czytam składy, kupuję produkty jak najmniej przetworzone, staram się jeść dużo warzyw, troszkę mniej owoców, a poza tym kasze, pełne ziarno, orzechy, ekologiczne jajka… Jadam sporo strączków, choć niektóre źródła mówią, że nie są wskazane przy PCOS (moja endokrynolog mówi, że raczej przy Hashimoto, ale może się nie zna ;)). Mięso ssaków odstawiłam ok. 3 lata temu ze względów ideologicznych, drób jadałam tylko w gościach, ale w końcu ostatecznie wyleciał z mojej diety po tym, jak podczas moich obserwacji odkryłam, że pogarsza mi się po nim cera. Nie jestem jednak wegetarianką, bo zdarza mi się jeść ryby, też przede wszystkim poza domem, kiedy ktoś przygotuje dla mnie “wegetariański” obiad z rybą, a ja nie chcę robić tej osobie przykrości. Weganizmu na razie nie planuję.
Męczy mnie wszechobecny dieto-terroryzm. Wypisuję się z tego, stawiam na zdrowe odżywianie, ale i satysfakcję płynącą z jedzenia, to przecież jedna z największych, życiowych przyjemności. Mniej zasad, więcej zaufania do własnej intuicji i… wyników badań, bo paradoksalnie od kiedy wyluzowałam, moje wyniki zaczęły się poprawiać. Dziś nie mam wyrzutów sumienia, nawet gdy czasami zjem garść chipsów, kawałek bezy czy mlecznej czekolady. Tym bardziej nie mam zamiaru ich mieć sięgając po buraka, banana czy daktyle. Nie dam się sterroryzować ani zasadom, ani strażnikom mojej poprawności.
Żeby było jasne – nikogo nie namawiam do porzucenia “książkowych” zasad odżywiania przy PCOS czy insulinooporności. To jest blog, a nie artykuł naukowy, piszę o tym, co sprawdza się u mnie.
Ach, jeszcze częstotliwość posiłków! Pozostaję przy ok. 5. Jak część z Was pewnie pamięta, realizowałam na ZdrowoManii cykl wywiadów na temat mitów dietetycznych i pojawił się tam odcinek o tym, że zdrowiej jest jeść 3 posiłki dziennie (przy czym z punktu widzenia naszej trzustki nawet woda z cytryną to posiłek). Pamiętajcie jednak, że na ZM pełnię rolę prowadzącej i nie zawsze muszę się zgadzać z moim gościem. Wiele argumentów pani dietetyk mnie wtedy przekonało i w pewnych kwestiach dało mi do myślenia, ale jeśli chodzi o ilość posiłków, to wciąż jestem zwolenniczką indywidualnego podejścia i dopóki mam dobre wyniki i samopoczucie przy 5 posiłkach, dopóty będę się tak odżywiać. Wiem jednak, że są osoby, którym przejście na 3 posiłki bardzo dobrze zrobiło. I super, bardzo się cieszę, że znaleźli rozwiązanie idealne dla siebie.
Swoją drogą moim największym problemem jest regularność. Zazwyczaj jadam posiłki o różnych porach i w sumie nie zawsze jest ich 5 (a gdybym liczyła za posiłek nawet herbatę, to byłoby ich pewnie z 8). To nie jest dobre i doskonale zdaję sobie z tego sprawę, to cały czas jest u mnie do poprawy. Z tego powodu też nigdy nie mówię, że odżywiam się super zdrowo i idealnie.
Suplementacja
W grudniu badałam poziom witaminy D i wyszedł mi bardzo niski (13), więc sięgnęłam po wysoką (jak mi się wydawało) suplementację 5000 IU. Moja endokrynolog wyśmiała tę dawkę 😉 i przepisała mi krople Devikap. 1 kropla ma 500 IU, a ja mam brać łyżeczkę dziennie, co daje ok. 15-20 tys IU. Do tego powinnam brać witaminę K2 min. 200 mcg. Zdania co do łączenia witaminy D3 i K2 cały czas są podzielone i tutaj naprawdę trudno podjąć decyzję komu wierzyć. Aktualnie zdaję się na opinię lekarza.
Jako że moja dieta jest zbliżona do wegańskiej, zażywam też witaminę B12.
Aktywność fizyczna
Podczas pracy nad ZdrowoManią przetestowałam bardzo wiele aktywności. Niektóre spodobały mi się tak, że zostały ze mną na dłużej. Przez długi czas chodziłam też regularnie na taniec. Jednak żadna aktywność nie dała mi tyle, co joga. To mój absolutny numer jeden, szczególnie od kiedy odkryłam zależność pomiędzy regularną praktyką a długością mojego cyklu. Trochę się bałam powiedzieć o tym mojej endokrynolog, bo to siostra zakonna, a wiadomo jakie jest stanowisko większości reprezentantów KK do jogi… Bałam się, że zacznie mi doradzać coś innego i deprecjonować rolę jogi, a ja jestem na to uczulona. I nie mam ochoty szukać teraz nowego endokrynologa. Ale ona kazała mi… ćwiczyć jak najczęściej. No i takie podejście lekarza to ja rozumiem 🙂
Oprócz jogi robię też inne rzeczy (slow jogging, rower, rolki, taniec itp.), ale to wszystko nieregularnie. Jogę staram się ćwiczyć przynajmniej kilka razy w tygodniu. Zimą były to głównie relaksujące, spokojne sekwencje, przez co trochę straciłam kondycję i wprawę. Planuję teraz stopniowo ją odzyskać.
Pamiętajmy, że chodzenie to też aktywność! Szybkie wysiusianie psa pod blokiem się nie liczy, ale już dłuższy spacer, albo przejście kilku przystanków zamiast jazdy metrem lub autobusem, to już jak najbardziej dzienna dawka aktywności. Minimalna, ale jednak ;). Kiedy wychodzę na miasto, staram się jak najwięcej chodzić, zdarza mi się przy tej okazji robić po ok. 5-10 km.
Wróg numer jeden
Uważam, że w całym moim “leczeniu” ogromną rolę odgrywa stres. Może tego po mnie nie widać, ale jestem bardzo podatną na stres osobą. To dla mnie największe pole do pracy nad sobą i wierzcie mi, że pracuję nad tym każdego dnia. Uważam, że odejście z etatu i stworzenie sobie pracy marzeń miało ogromne znaczenie dla mojego układu hormonalnego. Widzę to chociażby po cerze – każdy stres wychodzi ze mnie w postaci wyprysków na twarzy.
Stres to dość szeroki temat, więc niedługo napiszę o nim osobny post.
Moje aktualne wyniki
Opisałam pokrótce jak teraz wygląda moja dieta, aktywność fizyczna i co jeszcze według mnie wpływa na moje zdrowie. Wypadałoby napisać kilka zdań o efektach… Ograniczę się do tych kilku zdań, bo jednak szczegółowe rozprawianie o moich jajnikach jest nieco poza moją strefą komfortu, a może i granicą prywatności. Powiem więc tylko, że na USG nie prezentują się one tak pięknie jak przy pigułkach (wtedy praktycznie nie pracowały, więc nie miały prawa mieć pęcherzyków), ale endokrynolog mówi, że w ogóle nie powinnam się tym przejmować. Zacznijmy od tego, że o zespole policystycznych jajników mówimy wtedy, kiedy występuje cały zbiór różnego rodzaju objawów (np. nieregularny cykl, trądzik, niepłodność itp.) i schorzeń (jak insulinooporność, hiperandrogenizm itp.). Ja jak się postaram, nie mam żadnego z dawnych objawów. Wyniki glukozy po obciążeniu ostatnio miałam dobre, cera prawie cały czas jak na pigułkach, waga poniżej 50 kg… No w tym obszarze nie ma do czego się przyczepić.
Nie mogę jednak pominąć kwestii, która interesuje wiele kobiet z PCOS, a mianowicie owulacji. Przyznam, że nie przykładam jakiejś wielkiej wagi do obserwacji swojego cyklu miesiączkowego. Kiedyś to robiłam i mi nie wychodziło, więc zrezygnowałam. Wiele jednak wskazuje na to, że wszystko jest w porządku i że nie dotyczy mnie problem z brakiem owulacji, szczególnie w miesiącach, kiedy cykl ma prawidłową długość.
Podsumowując
Mówi się, że PCOS jest chorobą przewlekłą nieuleczalną i tak też należy ją traktować. Nie mogę teraz przyjąć, że skoro nie mam objawów i wyniki są niezłe, to jestem już zdrowa i mogę robić co chcę. Nie mam objawów i wyniki są niezłe, bo cały czas walczę i dostrzegam wpływ stylu życia na moje efekty i samopoczucie.
Każdemu życzę, aby naturalne leczenie przynosiło u niego tak dobre efekty. Być może to tymczasowe, może to minie… Ale dla mnie w tej kwestii liczy się “tu i teraz” 🙂 nie chcę się martwić na zapas.
Mam nadzieję, że moja historia dodała komuś nadziei i zainspirowała do zmian, bo to było celem tego wpisu 🙂