Jako że mamy jesień i nadszedł czas kiedy można wznowić walkę z przebarwieniami i bliznami potrądzikowymi na twarzy, postanowiłam napisać o swoich doświadczeniach w tej kwestii.
Historia mojej zmaltretowanej cery sięga aż do okresu podstawówki. Do dziś pamiętam złośliwości rówieśników i troskliwe komentarze ciotek (“taka byś była ładna, gdyby ta buzia tak cię nie szpeciła”). Cóż, “-100” do pewności siebie, ale kto by się wtedy przejmował moją samooceną. Ale nie o trądziku chcę tu pisać, jeśli kogoś urzekła moja historia i chce poznać więcej szczegółów na temat mojej walki z tą dolegliwością to odsyłam do wpisu o polskiej służbie zdrowia, bo tam trochę rozwinęłam ten temat.
Walka z bliznami potrądzikowymi w moim przypadku cały czas trwa, ale wydaje mi się, że znalazłam na nie świetny sposób i ja sama na pewno jeszcze z niego skorzystam.
O laserze frakcyjnym wspominałam już we wpisie o 28 faktach o mnie, jako o sprawcy największego bólu fizycznego, jakiego doświadczyłam w życiu (nie jestem matką więc nie porównuję z porodem ;)). Takie małe, niepozorne impulsiki elektryczne a wylały ze mnie morze płynących mimo woli łez. Szczerze mówiąc nie wiem czy miałam znieczulenie, raczej nie, bo po nałożeniu kremu znieczulającego trzeba odczekać, a ja tego nie odnotowałam. Nie rozumiem dlaczego tego znieczulenia nie miałam, ale teraz już nie ma co roztrząsać, tym bardziej że spotkałam się z opiniami, że to znieczulenie i tak nic nie daje (ale tego nie mogę ocenić).
Po zabiegu skóra przypomina sito, występuje na niej obrzęk i zaczerwienienie. Kosmetyczka smaruje ją kremem z bardzo wysokim filtrem (bez względu na porę roku) i wtedy ze zwolnieniem lekarskim w kieszeni możemy wracać do domu. Ja miałam L4 na tydzień, bo mniej więcej tyle czasu skóra potrzebuje aby się odrodzić na nowo. I dokładnie tak jest – zabieg niszczy skórę dość dogłębnie, ona sobie umiera, po czym schodzi robiąc miejsce nowej, ładniejszej. Brzmi całkiem przyjaźnie, ale skoro podjęłam się tego tematu to czuję się zobowiązana napisać jak to w rzeczywistości wygląda ;). Po kilku godzinach skóra twardnieje i coraz bardziej zaczyna przypominać podeszwę… Właściwie to spaloną podeszwę. Można zapomnieć wtedy o uśmiechu i innej mimice twarzy. Przez kolejne dwa dni dalej wyglądamy sobie jak potwory. Trzeciego dnia pojawia się światełko w tunelu… Podeszwa zaczyna jakby pękać i odradza się w nas nadzieja, że pod nią jest jakieś nowe życie, tzn. żywa skóra. I to jest moment przełomowy. Jak zaczyna się łuszczenie to jest już z górki – 2-3 kolejne dni i nasza nowa skóra wychodzi na światło dzienne.
Jeszcze a propos procesu regeneracji. To jest czas wyjęty z życiorysu, należy to uwzględnić w swoim życiu zawodowym (chyba, że pracujemy z domu) i towarzyskim (chyba, że nie mamy problemu z tym, aby pokazać się ludziom z podeszwą zamiast twarzy). Ja robiłam zabieg w piątek, najgorsze dwa dni przypadły na weekend. Z domu “do ludzi” wyszłam dopiero w środę, ale jeszcze trochę schodziła mi wtedy skóra. Po tygodniu jesteśmy jak nowe.
Mnie w tym czasie bardzo pomogły dwa kosmetyki – krem Cicalfate Avene (od tamtego czasu to mój ulubiony krem do twarzy) i woda termalna tej samej firmy. Stosowanie tych dwóch rzeczy zaleciła mi kosmetyczka, a ja faktycznie zaobserwowałam wówczas ich zbawienny wpływ na skórę.
Efekty?
Zauważalne gołym okiem. Ale wiadomo, że mając głębokie i rozległe blizny potrądzikowe jeden zabieg nie uczyni z nas modelki z nieskazitelną cerą. To nierealne. Zalecane jest kilka zabiegów, u mnie kosmetyczka mówiła o 3 i ja patrząc na efekty byłam skłonna w to uwierzyć. Zabieg można powtórzyć po kilku tygodniach, o ile dobrze pamiętam – ok. 6-8. Ja tego nie zrobiłam, bo wspomnienie bólu było zbyt silne. Można pomyśleć, że w takim razie zmarnowałam pieniądze, bo jeden zabieg to tyle co nic. Ale to nieprawda – ja nie odnotowałam po tym jakiegoś pogorszenia stanu skóry, blizny się nie pogłębiły (oczywiście później i tak pojawiły się nowe, ale to już nie ma związku z zabiegiem)
Alternatywa?
Nie wiem jakie są obecnie trendy na rynku kosmetycznym, nie mam pojęcia jakie zabiegi można zrobić w gabinetach. Na pewno alternatywą dla lasera nadal są zabiegi kwasami. Takie też wcześniej stosowałam, ale po 2-3 takich peelingach nie widziałam efektu, może jedynie skóra się nieco rozjaśniła, ale blizny nie spłyciły. Kosmetyczka namówiła mnie wtedy na laser frakcyjny, bo jeden laser może dać taki efekt jak 4-8 peelingów kwasami.
Kwasy o małym stężeniu możemy stosować też samodzielnie w domu np. w postaci toniku czy różnych kremów. Ale to moim zdaniem opcja tylko dla podtrzymania efektu lub na bardzo płytkie blizny, osobie z głębszymi bliznami takie kosmetyki nie pomogą tak, jak zabiegi w gabinecie.
Cena?
Jeden zabieg to wydatek rzędu 1000 – 2000 zł. Ja nie zdecydowałam się od razu na całą twarz, robiłam tylko policzki, co kilka lat temu kosztowało mnie bodajże 700-800 zł. Nie żałuję wydanych pieniędzy i kiedyś powtórzę ten zabieg (ale już koniecznie ze znieczuleniem).