Ach, nie mogłam się doczekać kolejnego wpisu z tego cyklu… Jakby nie było – porzuciłam bieganie we wrześniu jak tylko trochę się ochłodziło i planowałam powrócić do tego dopiero wiosną. Bałam się przeziębienia, miałam taki czas, że musiałam ograniczyć wydatki, więc nie mogłam zainwestować w specjalną odzież do biegania zimą itd. Powodów aby zrobić sobie przerwę znalazłam więcej.
Ostatnio jednak przyłapałam się na tym, że z zazdrością patrzyłam na innych biegających. I na tym, że patrząc na piękną pogodę za oknem myślałam sobie – “pobiegałabym, brakuje mi tego”.
Na zazdroszczeniu i myśleniu jednak się kończyło, aż do jednego spotkania z kolegą, który nic sobie nie robi z panującej w kalendarzu pory roku ;). Poczułam przypływ motywacji, wróciłam ze spotkania, rozgrzałam się, ubrałam (prawie) odpowiednio (o tym za chwilę) i po prostu poszłam. Spodziewałam się, że po takiej przerwie znowu będę w stanie przebiec co najwyżej przez 2 minuty ;). Na szczęście nie było tak fatalnie, choć oczywiście 30 minut ciągłego biegu znowu jest poza moim zasięgiem 😉 ale niewiele mi brakuje, więc szybko to nadrobię.
Więc jakie to ja miałam wymówki?
Nie mam co na siebie włożyć…
Pewnie, że super jest mieć cały ekwipunek biegacza na każdą porę roku, ale jeśli dla mnie nie jest to “sport nr 1” to nie widzę powodu aby w niego tak mocno inwestować. Za pierwszym razem założyłam całą bieliznę termoaktywną – długą koszulkę i leginsy, a na to jeszcze normalne ubranie (bluza + spodnie dresowe) i szczerze mówiąc było mi za gorąco. Później zrezygnowałam z “kalesonów” 😉 pod spodniami, zakładałam już tylko zwykłe, lekko ocieplane leginsy, a na górę koszulkę termoaktywną (z długim rękawem) i bluzę. Nie mam kurtki, która nadawałaby się do biegania.
Co ważne – Panna Anna opowiadała ostatnio w TVN, że bardzo ważne są ciepłe skarpetki i ogólnie ogrzanie okolicy kostek i ścięgna Achillesa. Wzięłam to sobie dla serca i na wypadek gdyby moje skarpetki nie były wystarczające – zaczęłam zakładać też getry. Podobno to wygląda słabo, może nawet jest aseksualne, ale coś musi odwracać uwagę i jednocześnie stanowić równowagę dla pupy w leginsach, czyż nie? 😉
Hmm, o czapce, czymś na szyję (najlepiej buff – przyznaję, że do tej pory nawet nie wiedziałam jak to się nazywa) i rękawiczkach chyba nie muszę wspominać? Choć ja za pierwszym razem zapomniałam o ogrzaniu szyi, a za każdym razem o rękawiczkach. Cóż, wciąż popełniam błędy ;).
Zimno jest!
To była moja wymówka numer dwa 🙂 jak tu się zebrać w sobie i ruszyć tyłek, kiedy na zewnątrz jest np. 5 stopni? A przecież 5 stopni to dla biegającego tak naprawdę 15 stopni – i o tym trzeba pamiętać wybierając się na trening. Musimy się ubrać mniej więcej tak, jak byśmy wybierali się na spacer przy temperaturze o 10 stopni wyższej.
Nie będzie mi się chciało, dzień krótki, rano pościel taka cieplutka…
Wszystko prawda 😉 poza tym pierwszym. Ja za bieganiem zatęskniłam. Przyznaję, że gdybym pracowała na etacie, to na pewno znacznie ciężej byłoby mi się zmusić np. do wcześniejszego wstawania aby mieć czas na trening. Bieganie wieczorami odpada, bo nie mam towarzystwa więc bałabym się. Na szczęście póki co mój tryb pracy pozwala mi na bieganie o dowolnej porze dnia, ale gdyby tak nie było – korzystałabym z weekendów. Wychodzę z założenia, że nic na siłę i ogólnie nawet gdybym miała biegać raz czy dwa razy w tygodniu to będzie to dla mnie lepsze niż siedzenie na tyłku.
I tak podsumowując…
Podchodzę do tych treningów na pełnym luzie. Nie budzę się z myślą, że muszę dziś iść pobiegać. Korzystam z chwili kiedy nachodzi mnie na to chęć i po prostu robię to. Nie włączam Endomondo, nie śledzę dystansu, nie sprawdzam prędkości. Po prostu biegnę ile mogę, potem maszeruję do domu, biorę prysznic, wskakuję np. w szlafrok i wracam do tego co przerwała mi ta ochota na bieganie. Jest fajnie, bieganie zimą nie jest takie straszne jak początkujący często je sobie wyobrażają.
Jest tu ktoś, kto też zrobił sobie przerwę na zimę, czy to tylko ja taka delikatna byłam? 🙂