Wyjazdowa część “urlopu w kraju” już za nami. Teraz czas na pracę, której nie widać, ale która zajmie podobną, jeśli nie większą ilość czasu. Bardzo jednak w tę pracę wierzę. Wierzę w to, że będziecie z niej korzystać i będziecie podążać szlakami całej naszej 16-tki i zachwycać się naszą piękną Polską tak samo, jak my.
Przeczytanie tego wpisu zajmie Ci ok. 16,5 minuty. Jeśli tak będzie Ci wygodniej, możesz odsłuchać, jak ja go czytam:
Kampania społeczna urlop w kraju to naprawdę wspaniały projekt, w którym wzięłam udział z wielką przyjemnością. Tak samo miło będę go wspominać, bo była to wspaniała przygoda i bardzo cenne dla mnie doświadczenie. Postanowiłam w tym pierwszym podsumowaniu skupić się bardziej na moich odczuciach związanych z tym projektem i pokazać go Wam troszeczkę od kuchni. Zauważyłam ostatnio, że wiele osób ma na jego temat mylne wyobrażenia, więc to dobra okazja, aby pewne rzeczy sprostować.
W drugim podsumowaniu skupię się już na atrakcjach, noclegach itp. Na to potrzebuję jednak jeszcze trochę czasu, bo… Wróciłam do domu z ponad 80 GB materiałów w postaci zdjęć i filmów i masą wspomnień i przemyśleń, którymi chcę się z Wami podzielić. To dla mnie wyjątkowa sytuacja, bo zawsze, nawet podczas prywatnych i krótszych podróży starałam się montować vlogi lub przebierać zdjęcia jeszcze w trakcie wyjazdu… Teraz nie miałam takiej możliwości, dlatego uporządkowanie tego wszystkiego wymaga czasu.
Jak się teraz czuję?
Jak część z Was zauważyła, zrobiłam sobie trochę wolnego od Insta Stories. Wyjaśnienie jest proste – przez dwa tygodnie wyjazdu to było dla mnie priorytetowe medium – jedyne, z którym udawało mi się być w miarę na bieżąco. Przez to musiałam zaniedbać inne sprawy i dlatego w zeszłym tygodniu był czas na:
- spokojne dokończenie podsumowań w ramach postów na Instagramie,
- przejrzenie zdjęć, filmów,
- wysyłanie materiałów do organizatorów, sponsorów czy mediów,
- montowanie vlogów itp.
Pierwsze dni po powrocie były dla mnie trudne. Wiedząc, ile mam pracy, starałam się codziennie wstawać jak najwcześniej, aby jak najwięcej zrobić. Było to jednak błędne koło, bo po południu przychodził kryzys i dosłownie zasypiałam z komputerem na kolanach. A mnie drzemki w ciągu dnia strasznie rozwalają i po nich jestem już bezużyteczna. Dopiero w piątek znalazłam chwilę, aby zajrzeć do mojego rozgrzebanego Slow Booka Orzeźwiajacego, a w sobotę udało mi się zadbać o work-life balance, którego przez ostatnie tygodnie tak bardzo mi brakowało.
Dzisiaj czuję się świetnie – trochę odkopałam się spod zaległości, w weekend odpoczęłam i zdecydowanie wyszłam już na prostą.
Obawy vs. rzeczywistość
Przed wyjazdem dzieliłam się z Wami moimi największymi obawami. Dotyczyły one przede wszystkim jazdy samochodem, bo po 1. stresują mnie podróże po Polsce (a raczej polscy kierowcy), po 2. przerażała mnie myśl o jeżdżeniu po obcych miastach, np. Trójmieście. I tu stała się rzecz bardzo dla mnie zaskakująca. Ogarnęłam to. Bezproblemowo. Ogarnęłam bycie jednocześnie kierowcą i nawigatorem, bo moje towarzyszki podróży nie mogły mnie wyręczyć w żadnej z tych ról. Myślałam, że to będzie dla mnie strasznie stresujące, ale okazało się dokładnie odwrotne – jazda samochodem to było dla mnie coś w rodzaju medytacji i relaksacji 😀 no kto by się spodziewał!
Najśmieszniejsze były moje obawy dotyczące pogody. Każdemu mówiłam, że mam jedno z najfajniejszych województw pod względem atrakcji, ale też jedno z najgorszych pod względem pogody. Jak przed wyjazdem patrzyłam na prognozy, to w całej Polsce zapowiadano upały (których byłam bardzo spragniona, bo to miały być pierwsze w tym roku), a w pomorskim miało być codziennie ok. 20 stopni i przelotne opady. Ostatecznie miałam naprawdę świetne warunki pogodowe, podczas gdy w pozostałych województwach nie brakowało burz i intensywnych opadów. U mnie padało kilka razy akurat wtedy, kiedy jadłam śniadanie w hotelu lub jechałam samochodem. Często było tak, że dojeżdżałam gdzieś na miejsce i przestawało padać, a nawet wychodziło słońce. Miałam więc naprawdę wymarzoną pogodę! Raz trochę padało, jak jechałyśmy rowerami przez Hel, ale tak naprawdę zmokłam tylko raz, w Malborku, po wyjściu z ostatniej podczas całej podróży atrakcji. Było to dla mnie bardzo symboliczne, bo chyba naprawdę mam szczęście do pogody 😉
Miałam też obawy dotyczące jakości mojej pracy, to znaczy czy poradzę sobie sama z nagrywaniem, robieniem zdjęć itp. I tu akurat nie mogę powiedzieć, że obawy się nie sprawdziły, bo to jest kompleks, który mam po każdym tego typu wyjeździe. Obserwuję później materiały innych osób, na których są np. ujęcia z dronów i mam poczucie źle wykonanej roboty. Dlatego teraz przed wyjazdem miałam nawet szalony pomysł zakupu drona… Ale na szczęście nie zdążyłam tego zrobić. Mówię “na szczęście”, bo nie wiem, kiedy znalazłabym czas na obsługę tak wymagającego sprzętu. Gdyby jechał ze mną Wojtek, pewnie zdecydowałabym się na ten zakup. Ale w kwestii innych materiałów jego obecność niewiele by zmieniła. Bo musicie wiedzieć, że blogerki dzielą się na dwie grupy 😉 na te, które mają partnerów zaangażowanych w robienie dla nich zdjęć i filmów i tym samym odciążających je z dużej części obowiązków podczas wyjazdów… I takie, których faceci w ogóle nie podzielają zainteresowań związanych z tworzeniem treści. Ja jestem niestety w tej drugiej grupie ;).
Praca nad urlopem w kraju od kuchni
Powiem Wam, jak to tworzenie treści wygląda od kuchni. Przykładowo przyjazd do hotelu. Na początku moja współtowarzyszka podróży nie może wejść do pokoju 😉 Najpierw muszę wejść ja z telefonem. Nagrywam Insta Stories. Zazwyczaj przejęzyczam się albo zawieszam w połowie, więc robię w tył zwrot, wchodzę jeszcze raz i mówię wszystko od nowa. Zapisuję stories i robię drugą rundkę z telefonem, tym razem robię zdjęcia. Wychodzę i powtarzam wszystko to samo, tylko tym razem z aparatem. Najpierw nagrywam “room tour” do vloga. Zazwyczaj 2-3 razy, bo (tu zdradzę sekret) prawie wszystkie nagrania z dźwiękiem do vlogów (czyli te, na których cokolwiek mówię) nagrywam po 2-5 razy. Dlaczego? Dlatego że wielokrotnie po zgraniu materiału na komputer okazywało się, że aparat stracił ostrość, wszedł pod światło i prawie nic nie było widać, niechcący zakryłam mikrofon, użyłam jakiegoś złego słowa albo np. zagłuszył mnie wiatr. Kiedy nagrywam wszystko ok. 3 razy, później mam 3 razy więcej pracy przy montażu vloga, ale przynajmniej nie mam problemu, że jakiegoś ważnego pod względem treści materiału nie mogę wykorzystać z powodu problemów technicznych. Jedni powiedzą, że to nagrywanie kilka razy i usuwanie przejęzyczeń i zamyślania się to brak autentyczności. A ja powiem, że to szacunek do odbiorców. Zawsze staram się wybierać najbardziej skondensowaną wypowiedź, bo nie chcę tracić Waszego czasu na moje “eeeee, co to ja miałam powiedzieć?”.
Na końcu robię jeszcze rundkę z aparatem, żeby zrobić zdjęcia, bo może te z aparatu okażą się lepsze od tych z telefonu i lepiej będą wyglądać na blogu.
Podobnie to wygląda przy każdym miejscu, które chcę Wam pokazać – 2-3 razy to samo stories, zdjęcia telefonem, 2-3 razy nagranie do vloga, zdjęcia aparatem. Na wyjeździe miałam ze sobą jeszcze lustrzankę, ale tylko dwa razy wzięłam ją ze sobą. A teraz wyobraźmy sobie jeszcze nagrywanie dronem, co zajmuje pewnie tyle czasu, co te wszystkie wcześniejsze czynności razem wzięte :).
Opowiadam o tym tylko po to, aby przybliżyć Wam, jak to wygląda od strony technicznej. Moim celem nie jest narzekanie (bo i tak uwielbiam tę robotę), tylko pokazanie naszych ograniczeń. Wkładając tyle czasu w pracę nad relacjami przykro później czytać pretensje, że pokazało się czegoś za mało, że za mało się zwiedziło. To nie jest takie zwykłe podróżowanie, kiedy pstryka się tylko kilka fotek dla siebie na pamiątkę. To jest często czekanie nawet po kilkanaście minut, aby jakiegoś ujęcia nie zepsuły tłumy ludzi. To narażanie się swojemu współtowarzyszowi podróży, kiedy podczas przejażdżki rowerowej po Helu zatrzymuje się dosłownie co 100 metrów, aby nagrać jakąś przebitkę do vloga lub zrobić zdjęcie. Dobrze wiem, jak to wkurza osoby podróżujące z nami, które nie widzą różnicy pomiędzy jednym miejscem a drugim, a ja w jednym zobaczyłam coś ładnego do pokazania na horyzoncie, a w drugim na ziemi.
Inna kwestia to ciągłe siedzenie w telefonie. Rano zawsze sprawdzałam pogodę i planowałam nam dzień. Czytałam coś o atrakcjach, sprawdzałam czy są już otwarte i w jakich godzinach, sprawdzałam dojazd do wszystkich miejsc i na tej podstawie (i mając na uwadze prognozy) ustalałam kolejność zwiedzania. Zazwyczaj zajmowałam się tym podczas śniadania, porannego spaceru na jogę, albo próbując rozczesać splątane wiatrem włosy.
W ciągu dnia w telefonie ogarniałam sprawy bieżące, czyli znowu – czytałam o atrakcjach plus przygotowywałam stories, które chciałam dodawać tego samego dnia. Najchętniej robiłam to podczas czekania na kartę lub jedzenie w restauracji, bo to był jedyny moment, kiedy mogłam na spokojnie, na siedząco np. dodać napisy do przygotowanych podczas ostatniej atrakcji stories. Opowiadam Wam o tym, bo dwa czy trzy razy zdarzyło się, że ktoś później pisał do mnie na IG, że widział mnie w restauracji, ale nie chciał podchodzić, żeby nie przeszkadzać. Zawsze czuję się dziwnie w takiej sytuacji, no bo co w tej restauracji widziała ta osoba? Pewnie to, że siedzę non stop w telefonie i nawet nie rozmawiam ze swoją współtowarzyszką. Rzecz w tym, że czasu na rozmowę, to my miałyśmy sporo w samochodzie, pokoju czy podczas zwiedzania atrakcji, a ta chwila w restauracji to był mój czas na pracę w ciągu dnia. Tylko z boku to wygląda bardzo dziwnie i niekulturalnie.
Co narzucali nam organizatorzy?
Kilka dni temu jedna z Was na IG zapytała, czy szczerze polecam jakieś konkretne miejsce, czy robiłam to ze względu na zobowiązania wobec organizatora. Z jednej strony nie powinno mnie to dziwić, bo Instagram jest pełen ściemy, więc możecie być podejrzliwi… Ale z drugiej strony dotykają mnie takie pytania. Więc wyjaśnijmy to raz, a dobrze – organizatorzy nic mi nie narzucali. Przed wyjazdem dostałam listę sugerowanych miast i ich atrakcji. Nie chodziło jednak o to, że musimy pokazać te miejsca i je zachwalać. To samo dotyczyło noclegów. Część noclegów organizatorzy załatwiali nam barterowo (nocleg za reklamę), ale niektóre były opłacone (przez organizatorów). Ja żadnemu z noclegów nie miałam nic poważnego do zarzucenia. Jeden był taki, że nie było z mojej strony zachwytu, więc nie chciałam go Wam polecać i tego nie zrobiłam.
Mieliśmy też dowolność w wyborze atrakcji. Rodziny podróżujące z dziećmi skupiły się na takich dla rodzin, bo pewnie takie też najbardziej interesowały ich odbiorców. Ja swoje atrakcje też dobrałam pod mój styl życia i odbiorców, dlatego było w nich sporo natury.
Co z tą kasą?
Kto za to wszystko płacił? Niektórzy uważają, że nam blogerom płaciły wszystkie miejsca, które pokazywaliśmy, inni myślą, że zrobiliśmy to wszystko w barterze. Dlatego znowu spieszę z wyjaśnieniem, jak to wyglądało u mnie (i pewnie u większości, albo i wszystkich uczestników).
Ja zazwyczaj chętnie współpracuję barterowo z hotelami, które zapraszają mnie do siebie na weekend, bo to zawsze fajna okazja, aby gdzieś wyskoczyć, a relacje i vlogi z nowych miejsc bardzo chętnie tworzę, nawet jeśli wyjeżdżam gdzieś prywatnie. Takie hotele nic mi nie narzucają, chcą tylko aby je pokazać i nie płacą mi za to wynagrodzenia innego, niż to w postaci ugoszczenia mnie.
Ten wyjazd to była jednak zupełnie inna bajka. Przede wszystkim dlatego, że na ok. miesiąc wyłączył nas z innej pracy zawodowej. Ja od momentu potwierdzenia mojego udziału w tym projekcie, nie przyjmowałam propozycji współpracy, które musiałabym realizować w czerwcu, bo wiedziałam, że nie mam szans tego wszystkiego pogodzić. Zawiesiłam na ten czas nawet pracę nad moim e-bookiem, który bardzo chciałam wydać jeszcze w tym miesiącu (nie uda mi się to). Oczywiste więc jest, że nie mogłabym wziąć udziału w takiej kampanii całkiem za darmo i myślę, że nikt, kto samodzielnie się utrzymuje, nie mógłby sobie na to pozwolić. Poza tym dla nas to nie był żaden urlop i “wakacje za darmo”. Pojechaliśmy tam do pracy mając do wykonania konkretne zadanie – zwiedzać, relacjonować, pokazywać warte uwagi miejsca i robić im reklamę, tym samym wspierając polską turystykę. Wiem, że to super praca, też tak uważam! Dlatego wysokość wynagrodzenia nie miała dla mnie znaczenia, bo jako wartość dodaną traktowałam towarzyszącą temu przygodę. No ale nie zmienia to wszystko faktu, że była to praca, a najbardziej pracochłonny jej etap trwa teraz, po powrocie.
Kiedy poruszyłam ostatnio temat e-booka, jedna osoba napisała, że e-booki powinny być bezpłatne, bo “przecież mieliśmy tylu sponsorów”, więc chciałabym doprecyzować jeszcze tę kwestię. Niektórzy być może myślą, że sponsorami były np. hotele, a było dokładnie odwrotnie – niektóre hotele były opłacane z budżetu projektu. Pieniądze od tych kilku sponsorów pokrywały też koszty paliwa, naszego jedzenia, atrakcji itp. Pewnie domyślacie się, ile mogą kosztować dwutygodniowe, nafaszerowane atrakcjami wakacje dla całej rodziny (większość uczestników wyjechała w składzie 2+2). Trzeba to pomnożyć przez 16, a nawet więcej, bo w podróży byli też ambasadorzy i redakcja. My będąc wewnątrz tej kampanii wiemy też o różnych trudnościach, np. z wycofującymi się w ostatniej chwili sponsorami. Dlatego chcę uświadamiać, że koszty realizacji takiej kampanii idą w dziesiątki tysięcy złotych, a przy pierwszej edycji zawsze bardzo trudno jest znaleźć sponsorów. Dla marek jest to kupowanie kota w worku, bo nie wiadomo, czy o akcji będzie głośno, czy będzie to szum pozytywny, czy wszystko pójdzie OK. Dlatego tym większy szacunek dla tych, którzy zdecydowali się nas wesprzeć (m.in. wypożyczalnia samochodów Alphabet, Siedlecka Manufaktura Kawy, Browar Perła).
I tu chcę też pokazać, dlaczego tak ważne jest Wasze wsparcie – udostępnienia, aktywność w komentarzach itp. To pomogłoby przy ewentualnych kolejnych edycjach. Ale powiem szczerze – jeśli takowe się odbędą, to będę bardzo zaskoczona, bo wiem, ze to wszystko było znacznie trudniejsze do realizacji, niż początkowo mogło się wydawać. I jako ex-project manager mam olbrzymi szacunek do organizatorek, że pomimo tych trudności mieliśmy jednak czym wyruszyć w podróż, zawsze mieliśmy gdzie spać i że na zewnątrz tej akcji nie było widać tego, z czym one się zmagają. Może źle robię, że teraz zdradzam te szczegóły (choć jest to zaledwie ich wycinek), ale chcę aby każdy miał świadomość, jak trudne w realizacji są takie kampanie i jak wiele może po drodze pójść nie tak. Tutaj na szczęście wszystko dobrze się skończyło i co najważniejsze – wszyscy wrócili cali, zdrowi i pełni pięknych wspomnień do domu.
Odpowiem jeszcze na kilka Waszych urlopowych pytań z IG.
1. Jeśli pytasz o mój prywatny urlop, to nie potrafię odpowiedzieć, bo moje tegoroczne podróże są dla mnie jeszcze jedną, wielką niewiadomą. Już nawet nie chodzi o pandemię, tylko o Wojtka zmianę pracy i o to, że może nie otrzymać urlopu na nasz już niemalże tradycyjny, coroczny urlop z psami w Chorwacji. Jeśli się to nie uda, zaplanuję jakiś tydzień urlopu w kraju, stawiałabym wtedy na Kaszuby. Co by nie było – będzie dobrze. Ja nie mam nic przeciwko spędzaniu urlopu w Polsce, ale tak samo uwielbiam wakacje w Chorwacji i skoro 2 tygodnie zwiedzania Polski mam już za sobą, to w sercu króluje tęsknota za Cro.
2. Nie wiem jaką wizję ewentualnej drugiej edycji mieliby organizatorzy, czy chcieliby zrobić to z nową ekipą, czy powtórzyć to z tą sprawdzoną. Gdybym dostała taką propozycję, chętnie bym ją przyjęła 🙂
3. Bardzo dobrze, a gdybyś jeszcze podzielała moje zamiłowanie do wchodzenia pod górę i po schodach, to byłoby idealnie 😀
4. Jedyne noclegi, jakie poznałam w Szwajcarii Kaszubskiej to Wyspa Kaszuby (akceptuje psy) i Hotel Szymbark (nie akceptuje).
5. Samochody były nam przydzielane według prostego kryterium – rodziny podróżowały większym autem, czyli BMW, a pary mniejszym, czyli Mini Cooperem.
6. O hotelach pisałam już wyżej, tutaj tylko dodam, że ja w tej kwestii całkowicie zdałam się na organizatorów. Wiem, że niektórzy uczestnicy sugerowali im, jakie noclegi w wylosowanym województwie chcieliby pokazać. Ja tego nie robiłam – myślałam, że właściciele obiektów będą też sami się zgłaszać i byłam otwarta na nocowanie w różnych miejscach. I cieszę się, że tak wyszło, bo dzięki temu poznałam na przykład Ewelinę i Tomka w Nowęcinie, którzy totalnie skradli moje serce swoim podejściem do klienta. Czasami zdarzało się, że jakiś nocleg wycofywał się w ostatniej chwili i zostawałam bez dachu nad głową 😉 a organizatorki pilnie musiały szukać mi czegoś innego… Tak było też właśnie w Nowęcinie i Ewelina z Tomkiem przygarnęli nas na jedną dodatkową noc.
A co do płacenia, to organizatorzy dzięki sponsorom pokrywali koszty naszych podróży. Oczywiście nie wszystkie, nie oczekiwałabym płacenia za moje gofry czy wesołe miasteczka :). Ale wszystkie niezbędne rzeczy miałam zapewnione.
Na końcu zapraszam Was przedpremierowo na pierwszego vloga z urlopu w kraju:
Mam nadzieję, że wyjaśniłam, na czym dokładnie polegała ta kampania i przybliżyłam Wam, jak praca nad nią wyglądała od kuchni. Jeśli ktoś doczytał do tego momentu, to gratuluję, bo trochę się rozpisałam 😉 ale to też wpis pamiętnikowy dla mnie, dzięki któremu jeszcze lepiej zapamiętam tę przygodę.
Dzięki, że byliście ze mną!