Rozgadałam się ostatnio na ten temat na Snapchacie, ale tam też nie chcę Was przesadnie zamęczać swoim wynurzeniami, dlatego postanowiłam, że przeniosę się z nimi na bloga. Bo w końcu od tego on chyba jest i dlatego jest blogiem a nie portalem… Dlatego dziś będzie kartka z pamiętnika świadomego konsumenta. Bo życie takowego wcale nie jest proste. Chciałabym czasami iść na zakupy do supermarketu i nie poświęcać 3/4 spędzanego tam czasu na czytanie składów. Prościej byłoby rzucić okiem na opakowanie i sięgnąć po coś, co ma etykietę eko/bio/fit z poczuciem, że robię dla siebie coś dobrego. Świadomy konsument jednak wie, że to co jest napisane z przodu opakowania, to jedna wielka pół-prawda lub nawet gówno-prawda. Mały Książę mówił, że “najważniejsze jest niewidoczne dla oczu” i tę samą zasadę (choć w bardziej dosłownym znaczeniu) stosują producenci żywności.
Na wstępie jednak zastanówmy się kim właściwie jest świadomy konsument. Czy to osoba, która po prostu stara się odżywiać zdrowo, czytać składy produktów? Moim zdaniem to za mało. Świadomy konsument choć trochę orientuje się, jak to co jest w sklepach powstało i jak to wszystko wpływa na środowisko i na nasze zdrowie… Na podstawie tego decyduje, jakie marki i firmy chce wspierać, a jakie niekoniecznie. Zaryzykuję stwierdzenie, że świadomy konsument powinien ograniczać pewne produkty (np. mięsne lub niektóre odzwierzęce), bo świadomość jak ich produkcja niszczy naszą planetę automatycznie powinna wywoływać taką reakcję. Świadomy konsument orientuje się też jak powstają i skąd pochodzą tkaniny które nosi oraz choć minimalnie orientuje się w składach kosmetyków i środków chemicznych. Nie trzeba być chodzącą encyklopedią i wiedzieć wszystkiego na temat składów, bo jak sama nazwa wskazuje – chodzi tu wyłącznie o pewną świadomość.
Najbardziej “rozwalają” mnie produkty dla wegan i bezglutenowców. Kiedy świadomy konsument zaczyna czytać ich składy, mimowolnie łapie się za głowę… I wszystko jest ok, kiedy ktoś wie co w tym siedzi i pozwala sobie na takie produkty od czasu do czasu. Wiadomo – osoby chorujące na celiakię też mają czasami ochotę na przykład na burgera w bułce lub jakieś ciasteczka. To samo weganie – nie krytykuję istnienia jogurtów czy innych tego typu produktów roślinnych. Tylko na litość Boską czemu producentom wydaje się, że jak ktoś nie je produktów odzwierzęcych, to etykieta “vegan” jest jedynym czego taka osoba oczekuje od zakupionego produktu spożywczego? Wczoraj w Auchan naszła mnie ochota na pomidory z jogurtem naturalnym, cebulą i pieprzem. To mój smak dzieciństwa, który uwielbiam i z którego nie chcę rezygnować. Jako że unikam nabiału z masowej produkcji, zdecydowałam się poszukać jogurtu sojowego. Wegan coraz więcej, oferta sklepów coraz szersza… byłam przekonana, że coś znajdę. I znalazłam. Jeden sojowy jogurt naturalny i jedną śmietankę. Jedno i drugie nafaszerowane substancjami zagęszczającymi, stabilizującymi, konserwującymi i innymi “ulepszającymi”. Stanęłam więc przed wyborem – sięgnąć po produkt odzwierzęcy z etykietą “bio” i czystym składem, czy może kupić to nafaszerowane chemią gówno, które być może było wyprodukowane według zasad “cruelty-free”, ale gdybym jadała je kilka razy w tygodniu, pewnie zemściłoby się na mnie samej. Umówmy się – zjedzenie czegoś raz na jakiś czas nie zaszkodzi. Ale tutaj znowu w grę wchodzą pewne przekonania – skoro nie chcę wspierać firm źle traktujących zwierzęta, to czemu mam wspierać firmy, które kompletnie nie dbają o ludzi. Producenci karmią nas czymś, co nas niszczy od środka zamiast nas odżywiać i jeszcze każą sobie za to płacić, wcale nie mało! I powiem szczerze – lubiłam czasami zjeść sobie parówki sojowe i kiedyś wychodziłam z założenia, że np. karagen zjedzony raz w miesiącu na pewno mi nie zaszkodzi… I nadal daleka jestem od popadania w paranoję, ale odezwała się we mnie buntownicza natura i nie chcę już kupować produktów z takim składem, aby nie wspierać takich producentów. I pamiętajcie też, że nawet w sklepach ze zdrową żywnością trzeba czytać składy. Duża część takich produktów jest “zdrowa” bo producent tak ją pozycjonuje, ale skład tych rzeczy ze zdrowiem nie ma nic wspólnego!
I tu zaczynają się schody, no bo z czym ja (przypomnę, że nieweganka) mam zjeść te pomidory czy zrobić sobie mango lassi? Istnieją jeszcze dwie opcje – całkowita rezygnacja z takich potraw już do końca życia (niestety, to nie dla mnie), albo postawienie na nabiał pochodzący z małych gospodarstw, gdzie zwierzęta faktycznie wypuszczane są na łąkę i nie są wykorzystywane jak maszynki do robienia pieniędzy. Ta druga opcja wydaje mi się najlepsza, ale w przypadku takich zakupów pojawia się problem logistyczny – swoją ochotę na tego typu produkty trzeba zaplanować z około tygodniowym wyprzedzeniem, bo nie są one dostępne na każdym rogu i często trzeba najpierw złożyć na nie zamówienie. Fakt, słoiczek jogurtu kosztuje coś pomiędzy 5 a 10 zł, ale za pewne rzeczy jestem gotowa zapłacić więcej (to jednak temat na kolejną notkę z pamiętnika świadomego konsumenta ;)).
A co z osobami, które unikają glutenu a raz na kilka tygodni mają ochotę na burgera? Podkreślam – unikają, nie chodzi mi o osoby uczulone. Co będzie lepsze? Jakaś żytnia pełnoziarnista bułka, czy bezglutenowy zamiennik z całą tablicą Mendelejewa w składzie (i bynajmniej nie chodzi mi tu o zawartość pierwiastków odżywczych)? To wybór pomiędzy produktem złym i gorszym. Gorszy według mnie jest ten drugi. Można jeszcze zjeść tego burgera pomiędzy dwoma listkami sałaty, ale czy jest sens się oszukiwać, że to smakuje i syci tak samo dobrze?
Nasuwa mi się tu na myśl jeszcze jedna rzecz… Niedawno rozmawiałam o tym z Agatą, a i w śniadaniu ze ZdrowoManią wspomniał o tym Alek. Chodzi o szacunek do zwierząt, które cierpią lub są zabijane na potrzeby ludzkiego odżywiania się lub co gorsze mody. Przez szacunek dla tego zwierzęcia w pewnych sytuacjach wolę jakiś produkt zjeść, niż przyczynić się do tego, że wyląduje on w koszu. Analogicznie – mam w domu jakieś kupione dawno temu skórzane buty, a jakiś czas temu zmieniły mi się poglądy i nie noszę już skóry naturalnej, więc co… Mam te buty wyrzucić? Czy w pewnych kwestiach nasza ideologia nie powinna przybrać jakichś odcieni szarości?
Mam problem z jeszcze jedną rzeczą, a mianowicie z traktowaniem pracowników przez niektóre firmy (np. dyskonty), ale znowu – czy jeśli każdy świadomy konsument zrezygnuje z zakupów w Lidlu czy w Biedronce to sprawi, że tym ludziom będzie lepiej? Niestety skutek może być dokładnie odwrotny.
Wracając do głównej myśli – zakupy świadomego konsumenta są czasami źródłem nerwów, frustracji i totalnej rezygnacji. Chodzimy pomiędzy półkami, czytamy te składy i nie możemy pojąć… Dlaczego 95% producentów mleka kokosowego wkłada do niego jakieś dodatki, skoro w składzie powinien być tylko kokos i woda? Dlaczego jogurt naturalny potrafi składać się z 5 składników? Dlaczego producenci mają nas za idiotów, a my jeszcze im za to płacimy?
Świadomy konsument nie musi rezygnować ze wszystkiego, bo wtedy musiałby przestawić się na życie o samej wodzie, w dodatku najlepiej prosto z górskiego źródła, bo przecież nie wiemy jak swoich pracowników traktują producenci wód mineralnych… Raczej w całym tym szaleństwie chodzi o to, aby myśleć i stawiać na mniejsze zło.
No właśnie – co dla Was jest mniejszym złem? Jak radzicie sobie na zakupach? No i najważniejsze – czy uważacie się za świadomych konsumentów?