Temat PCOS i insulinooporności jest jednym z tych, o poruszenie którego najczęściej prosicie i który wywołuje największy odzew. Często któraś z Was do mnie pisze, że właśnie zdiagnozowano u niej PCOS i do końca nie wie, co to oznacza. Czytanie artykułów na ten temat tylko pogarsza sprawę, bo choroba ta jawi się w nich jako bardzo poważna, mogąca mieć wpływ na całe życie kobiety. Niepłodność, problem z utrzymaniem ciąży, rak, cukrzyca… To tylko kilka z haseł, które w różnego rodzaju publikacjach często “idą w parze” z PCOS i które mrożą kobietom krew w żyłach. Nie dziwi mnie więc, że chcecie poczytać o doświadczeniach kogoś, kto przez to przechodzi i dowiedzieć się jak to naprawdę jest, jak wygląda walka z PCOS i czy w ogóle jest ona możliwa. Często bowiem mówi się, że zespół policystycznych jajników jest chorobą nieuleczalną.
Już chyba z pół godziny szukam zdjęcia, które pasowałoby do tego posta… I chyba nie znajdę, więc znowu stawiam na jogową fotkę. Zróbmy z tego tradycję 😉
ALE…
Pisanie na ten temat na blogu nie jest takie proste, bo nie wszyscy potrafią podejść do takiej lektury z odpowiednim dystansem. Muszę więc podkreślić – ja piszę wyłącznie o swoich doświadczeniach, a każdy przypadek jest inny. Nie sugeruję rozwiązań, nie chcę doradzać, nie jestem lekarzem, nie znam Waszych wyników i sytuacji… Opowiadam tylko o swoim doświadczeniu, bo chcę pokazać, że PCOS to nie koniec świata i że jest to jedna z tych chorób, których objawy można złagodzić zdrowym stylem życia. Nie oznacza to jednak, że neguję tradycyjną medycynę i leczenie farmakologiczne. Aby całe tło sytuacji było dobrze przedstawione, dziś opowiem jak dokładnie wyglądała moja historia (od objawów po przebieg leczenia), a w kolejnym poście z tej serii powiem Wam jak teraz wygląda moja walka z PCOS i jakie są jej efekty.
Jak to się zaczęło, czyli jakie były moje objawy PCOS?
Ja do endokrynologa trafiłam w 2008 roku, przede wszystkim z powodu trądziku, z którym nie radził sobie żaden dermatolog. Miałam też bolesne i bardzo nieregularne miesiączki, ale moja wiedza na temat zdrowia była wtedy na bardzo niskim poziomie, więc zupełnie się tym nie przejmowałam. Skierowano mnie wtedy na badania hormonalne, które polegały na dwóch dwudobowych wizytach w szpitalu. Pobierano mi wtedy krew kilkanaście razy, robiono test obciążenia glukozą, usg jajników itp. A po dwóch tygodniach wylądowałam w gabinecie endokrynologa i usłyszałam, że mam:
- PCOS, na co wskazywały m.in. cysty na jajnikach
- insulinooporność
- hiperprolaktynemię
- hipercholesterolemię
- podwyższoną bilirubinę
Nie chcę się teraz rozpisywać, jaki to był dla mnie szok, bo uważałam się wtedy za zupełnie zdrową osobę, która “przecież tylko ma problem z trądzikiem”. Najbardziej przejęłam się hiperprolaktynemią, bo kiedy usłyszałam od lekarza słowa “możliwe, że to guz przysadki mózgowej”, autentycznie zrobiło mi się ciemno przed oczami.
W normie był poziom hormonów męskich i żeńskich i hormony tarczycy. Uff, chociaż tyle 😉 Ale tak serio, to powiedzmy to sobie głośno i wyraźnie – nie było ze mną tak źle. Nieregularne miesiączki, kłopotliwa cera… To jedyne, na co mogłam narzekać. Nie miałam problemów z wagą, nie starałam się latami o dziecko, jak niektóre kobiety z PCOS (choć niewykluczone, że ten problem też mógłby mnie dotyczyć). Nie każdy może się ze mną w tej kwestii utożsamiać.
Początkowo uznano, że to podwyższona prolaktyna powoduje mój trądzik i to od tego zaczęliśmy leczenie. Dostałam wtedy Bromergon, który do dziś wspominam jako najgorszy lek, jaki w życiu brałam. Dopóki łykałam go tuż przed zaśnięciem, wszystko było OK, ale raz przez pomyłkę wzięłam go ok. 17tej i wieczorem dosłownie chodziłam po ścianach, nie byłam w stanie ustać i umyć zębów przed snem, pamiętam jak siedziałam na podłodze w łazience i płakałam, że zupełnie nie panuję nad moim ciałem i nie mogę utrzymać w ręku nawet głupiej szczoteczki do zębów. A pamiętam, że brałam minimalną dawkę, chyba 1/2 tabletki. Po pół roku prolaktyna spadła, a trądzik się utrzymywał, dlatego lekarze zadecydowali o włączeniu pigułek antykoncepcyjnych. Połączenie tych dwóch leków było słabym rozwiązaniem, bo Bromergon mógł niwelować działanie antykoncepcyjne, więc pomimo brania hormonów nie miałam zapewnionego zabezpieczenia. Ale to “kombo” nie trwało długo, po jakimś czasie pozwolono mi odstawić Bromka (jak go pieszczotliwie nazywałam ;)), a że kontrolowany później dwukrotnie poziom prolaktyny był w normie, pożegnałam się z tym lekiem na zawsze. I nie badam prolaktyny już od ok. 4 lat, choć być może powinnam kontrolnie to zrobić.
Mniej więcej jednocześnie z hormonami dostałam Metformax na insulinooporność + skierowanie do diabetologa. Diabetolog po analizie moich wyników stwierdził, że nie ma potrzeby abym brała Metformax i kazał mi to odstawić. Wysłał mnie też na konsultacje dietetyczne dla diabetyków, abym poznała tajniki diety, która pomoże mi utrzymać w ryzach moją gospodarkę glukozowo-insulinową. Wtedy zaczęłam zwracać większą uwagę na to co jem i dokonałam największej rewolucji w swojej diecie.
Moja historia z braniem hormonów
No ale wracając do pigułek – zaczęłam je brać wtedy w 2009 roku i zostały ze mną aż do sierpnia 2015 roku. To nie były moje pierwsze pigułki, bo już wcześniej ginekolodzy podejmowali próby wyleczenia mi w ten sposób trądziku i bez żadnych badań, “na chybił trafił” przepisali mi najpierw Diane35 a potem Yasmine. Jedne i drugie fatalnie znosiłam, co miesiąc w pierwsze dni brania pigułki przez cały ranek walczyłam ze sobą aby jej nie zwymiotować, nie mogłam przez to nawet iść do szkoły… Miałam też inne skutki uboczne, ale to nie ma teraz znaczenia. Z tego powodu odstawiałam te pigułki po ok. 3 miesiącach. Po tych szczegółowych badaniach hormonalnych przepisano mi Novynette i to od razu był strzał w dziesiątkę, tolerowałam je bez żadnych skutków ubocznych, a cera wreszcie się uspokoiła.
Przez cały ten czas, raz w roku miałam wizyty u endokrynologa, podczas których dostawałam skierowania na różne badania kontrolne, np. USG piersi. Nie będę ściemniać – na punkcie piersi byłam trochę przewrażliwiona, bo lekarze nie ukrywali faktu, że po tylu latach ciągłego łykania pigułek zwiększa się ryzyko zachorowania na raka. Jednocześnie jednak pocieszali, że tym samym zmniejszamy ryzyko zachorowania na raka endometrium, które przy PCOS jest podwyższone. Czułam się sfrustrowana, że tak jakby dokonuję wyboru, którego raka wolę mieć. Lekarze jednak uspokajali, że robione raz w roku USG piersi pozwoli wykryć ewentualny nowotwór wcześnie i że nie ma czym się stresować, jeśli nie planuję dzieci, pigułki mogę brać nawet do menopauzy. Tyle tylko, że ja nie chciałam nic wykryć na tym USG. To zawsze było dla mnie strasznie stresujące badanie.
Wielokrotnie pytałam: czy jest inny sposób leczenia PCOS, czy jest szansa, że będę miała regularną miesiączkę i normalną cerę bez łykania hormonów? Czy mogę w inny sposób zmniejszyć to ryzyko zachorowania na raka? Endokrynolodzy byli zgodni i każdy mówił to samo: “radzę spróbować zajść w ciążę, dopóki jest jeszcze taka szansa, wtedy sprawa może się uregulować, a jeśli nie planuje pani dzieci, to spokojnie proszę brać pigułki tak długo, jak będzie trzeba, czyli nawet do menopauzy”. Jak widać w zasadzie nie miałam zbyt dużego wyboru… Ciąża (której wtedy absolutnie nie brałam pod uwagę), albo jakieś 20 lat życia na pigułkach. Lekarze mieli do tego bardzo beztroskie podejście, zero informacji o skutkach ubocznych, o zakrzepicy, o wpływie tych leków na układ pokarmowy… Kiedy sama wspominałam o tych problemach, próbowano mnie namówić na Nuvaring, czyli dokładnie to samo, tylko z pominięciem układu pokarmowego.
Czułam, że walę głową w mur. Bardzo się bałam nawrotu trądziku i wygodnie żyło mi się z okresem jak w zegarku, ale jednocześnie czułam, że nie mogę tego ciągnąć latami, bo lecząc jedno, rujnuję drugie. W pewnym momencie się zbuntowałam i nie chciałam iść dłużej tą drogą… I tu dochodzimy do momentu, który opisałam Wam w tym poście. Dosłownie kilka dni po jego napisaniu wylądowałam na SOR z podejrzeniem zakrzepicy. O ironio! Alarm był fałszywy, ale to właśnie wtedy ostatecznie rozstałam się z pigułkami :).
Wkrótce podsumuję 1,5 roku “życia popigułkowego” i powiem, jak aktualnie to wszystko wygląda. Chcę jednak mieć pełen obraz sytuacji, dlatego muszę wykonać USG jajników. Ostatnio (jeszcze na hormonach) jego wynik był prawidłowy, co oznaczało, że pigułki poniekąd wyleczyły mi jajniki (o ile można to tak nazwać, bo przy pigułkach po prostu nie ma owulacji, więc i pęcherzyków siłą rzeczy nie ma). Dlatego jeszcze raz to podkreślam – absolutnie nie neguję farmakologii! Nie chcę jednak uzależniać się od niej na całe życie, dlatego postanowiłam zaryzykować i oczyścić swój organizm z tych “sztucznych” hormonów. Poszłam do endokrynologa z innym podejściem i… Resztę opowiem w kolejnej części, ale proszę o jeszcze chwilę cierpliwości, bo dopiero w lutym mam wizytę u endokrynologa i na niej wiele się wyjaśni.
Wtedy też napiszę o wszystkim tym, o co często pytacie, czyli jak wygląda cały mój styl życia, co jem, jak często ćwiczę, co jeszcze robię. O tym jest cały mój blog, więc trudno będzie ubrać to w jeden post, ale spróbuję :).
P.s. Nawet sobie nie zdajecie sprawy jak nas dużo! Na PCOS choruje nawet kilkanaście procent kobiet w wieku rozrodczym. Wiele z nich nawet o tym nie wie, bo bagatelizuje objawy. Badajcie się dziewczyny, lepiej wiedzieć, to zupełnie zmienia perspektywę spojrzenia na własne ciało.